ffffound.com

ffffound.com

Przedzierając się przez ostatni tom Tkaczyszyna-Dyckiego czytelnikowi towarzyszy poczucie wchodzenia niezwykle głęboko w czyjeś życie.

Ale czy nie tym ma być poezja? Powinna, jednak poeta kontruje: żyjemy tak płytko, że nie możemy napisać/autobiograficznej powieści (?). W Piosence o zależnościach i uzależnieniach jest cały repertuar tego, czego po Dyckim można oczekiwać. Tematy trudne, obsesje i próba zmierzenia się z własnymi przeżyciami. Poeta tworzy swoją własną historię, swój własny świat, a w nim system wartości. Jego życie odbija się w poezji jak w lustrze. Nieustannie przeżywa swoje dzieciństwo na pograniczu polsko-ukraińskim, naznaczone specyficzną kulturą i historią. Choroba, śmierć, matka, homo- i heteroerotyzm nieustannie przewijają się w jego wierszach. W Piosence pojawia się to wszystko, w zwielokrotnionej formie.

Poeta barokowy ? tak często pisze się o Dyckim. Wiersze przepełnione śmiercią, samotnością, pustką, rozpadem, nagrobkami i chorobą. Nie brakuje epitafiów. I wielki duch przemijania i przeszłości, który przenika tą poezję. Barokowe są nie tylko tematy, barokowy jest też język. A raczej neo-barokowy. Słowa są wieloznaczne, gubią i znajdują nowy sens. Nie da się ich przeniknąć do końca. ?Dycio? tworzy swoje wiersze właśnie z takich barokowych słów, przy czym nie stroni od wulgaryzmów, potocyzmów. Buduje jakąś przedziwną konstrukcję, która bezładna na pozór, jednak ma sens. Nie znaczy to jednak, że całość daje się jasno pojąć. Wręcz przeciwnie. Ta konstrukcja jest raczej chwiejna.

Piosenka o zależnościach i uzależnieniach. Tytuł, zdawałby się coś porządkować. Co i o czym. Ale dlaczego piosenka, jako coś lekkiego, ma traktować o uzależnieniach? Co innego pieśń. A cóż wspólnego mają zależności i uzależnienia poza wspólnym rdzeniem? Czy Dycki dalej się bawi słowem, wyszukując nowe sensy, czy może jednak za tym ładnie brzmiącym tytułem jest coś więcej? Może to stopniowanie, którego pełno w tomie. Zależność przechodzi w uzależnienie. Poeta wciąż będzie kręcił się wokół swoich obsesji, swoich zależności i uzależnień. I dobrze mu z tym. Dobrze, bo to go określa. Jego rodzina, jego przeszłość, zagubienie się w gęstwinie drzewa genologicznego, matka, jej choroba, własna choroba, seksualność. I obsesja poezji, obsesja słowa.

Zaczyna swój tom tonem obsesyjnym: daj mi słowa abym kres/nazwał umiejętnie kresem (?)i abym pojął/abym szalony nie wybiegł/z domu bo i dokąd zawiedzie mnie/natchnienie jak nie do Pana Boga. Poeta będzie szukał słów najprostszych, na pozór takich, które utrzymają go w ryzach. Do kogo się zwraca? Do Boga? Skoro ten jest wymieniony kilka linijek niżej, to apostrofa odnosi się do jakiegoś innego Absolutu. Ale być może poeta znów z nami gra poprzez przerzutnie, poprzez słowa. Pierwszy i ostatni wiersz, stanowią swoistą klamrę. Panie Boże (?) dzisiejszej nocy uczyń mnie uczyń poetą. Rozbudowana apostrofa przywołuje jasne skojarzenia z barokiem. Wielowarstwowe, symboliczne zdania. I puenta – Uczyń mnie poetą. Bycie poetą to coś skończonego, ograniczonego. Codzienność musi się wyrażać w skończonych słowach, inaczej przestaje być codziennością. To poezja ma być czymś ponad kres. I może te pięćdziesiąt wierszy, nie-wierszy mają wyrażać coś skończonego?

Kiedy podmiot staje się autotematyczny, zaczyna mówić o swoich brakach i indolencji. Zapomina, nie umie, nie jest w stanie posługiwać się sprawnie językiem. Poezja zdaje się być trudna do ogarnięcia, ten fakt można stwierdzić, ale nie warto szukać jakiegoś rozwiązania ? z językiem trzeba twardo (?) lecz nie zawsze szczęśliwie/ jest jaki jest i nie ma/ cienia wątpliwości, że to glina/ udręczona tchnieniem/ Pana Boga. Staje wobec wielkości Absolutu, którego nie jest w stanie ogarnąć. Nie jest poetą, który panuje nad słowem, nad językiem. Ten wiersz przenika treść pierwszego, gdzie prosił o słowa.

Z tej autotematycznej części przenosi się w stronę samej poezji jako takiej. Jednak zrównuje ją z nagrobkami. Od tego momentu śmierć będzie dominować już do końca tomu. Dycki z niezwykłą umiejętnością stawia obok siebie w jednym miejscu wiele myśli, jednak nie zamyka jednego wiersza jednym tematem. Łączy je razem, właśnie na przestrzeni jednego wiersza. Prowadzi prostą linię od nagrobków do poezji, mówiąc, że nekrologi będą zawsze/czymś więcej aniżeli współczesną poezja/polska na którą nikt się nie rzuca. Jego porównanie jest dość odważne, nawet prowokacyjne. Tę frazę powtórzy jeszcze trzy razy, jakby odwołując się do magii liczb, gdzie to stwierdzenie miałoby mieć moc magiczną. Kilka stron dalej będzie pisał o nekrologach, które studiuje ze znudzeniem młoda kobieta. Wiersz ten nabiera znaczenia w kontekście poprzednich, rozwija i umieszcza tę myśl w sytuacji, zdawać by się mogło druzgocąco prawdziwej i żałosnej.

Tak więc nagrobki inicjują opowiadanie o śmierci. Utrata bliskich prowadzi do refleksji i do rachunku sumienia. To matka jest główną osią organizującą ten temat. Jej postać pojawia się już na samym początku, gdy wiersze przenoszą nas w stronę Dyciowej genealogii i dzieciństwa. Jest matka, i jej choroba, której nie określa się wprost, ale definiuje ją poprzez butelki i denaturat. Wbrew starożytnej zasadzie, aby o zmarłych mówić tylko dobrze, poeta analizuje jej błędy przypasowując je do własnych. Wbiła we mnie paznokcie/jakby jej chodziło o moje wiersze/nie wiem zresztą o co mogło/jej chodzić. Pisze o powolnej agonii i o umieraniu, które nie jest piękne, którego nie pokazuje ani pięknie, ani poetycko. Podmiot to wciąż dziecko, które w swojej głowie analizuje ten okrutny proces. Dziecko, które próbuje zrozumieć swoje dziwne koleje losu. Jednak gorycz nie przepełnia tych wierszy. To raczej rozliczenie się z przeszłością, która ma doprowadzić do rozliczenia z sobą. Po chwili jednak, w obliczu śmierci pojawi się banał. Ważne staną się łyżeczki, które zaginęły po śmierci. One zdają się być kluczowe, ważne, pojawia się oskarżenie, ale puenta jednak każe odrzucić wcześniej przyjęty banał, bo gdy siedzieliśmy (?)/nikogo nie było oprócz ciebie z kim/mógłbym pogadać nawet nie wiesz ile mi dałeś. Bo śmierć robi wrażenie, zwłaszcza tych najbliższych. Śmierć matki nie oznacza tylko odcięcia się od przeszłości, od złości i bólu. To nieustanne, bolesne rozliczanie się ze sobą.

Dycki w swoim tomie porusza wszystko to, co zdaje się być najbardziej aktualne i uniwersalne zarazem. Wielość tematów może przytłaczać. Czytając spytamy ? ?a dlaczego pisze jeszcze o tym, i o tym??. Z niektórych spraw po prostu nic nie wynika. Jednak w wypadku tak niesamowicie skonstruowanego tomu można odrzucić ten zarzut. Żeby dostrzec harmonię pośród tematów, trzeba odebrać ten tom niczym polifoniczny koncert, który pomimo sielskiego preludium zmierza do smutnego końca jakim jest śmierć, a trzeba dźwięki, które o niej opowiadają są unikatowe, spójne, mimo różnorodności. Bo Dycki i o śmierci i o miłości, i o przeszłości będzie mówił za pomocą języka klasyków, mistrzów, Biblii i ulicznego rynsztoka zarazem. I to, o dziwo gra.

Anna Gołkowska