Szarpnięto moją głowę do góry za włosy.
– Słyszysz? Módl sie do Boga Ojca.
Oni ucichli. Czekali.
– Ojcze – szepnąłem.
– Głośniej – ktoś uderzył mnie kolanem w piersi.
– Ojcze – rzekłem posłusznie. Nie słyszałem już huku rzeki. Glowę moją wypełniało dzwonienie stłumione i łagodne. Było mi ciepło, sennie. – Ojcze, którego pamiętam z jednego tylko zapamiętania, który leżałeś na łóżku odartym z pościeli, ojcze, który toczyłeś krew z siebie długie godziny, aż już stała w kałużach na podłodze, który widziałeś mnie oczami zachodzącymi bielmem, mnie zdziwionego tą pierwszą tajemnicą życia, co ją poznałem w godzinie twojej śmierci, ojcze, którego nigdy nie znałem, którego rysów uczyłem się na jednej ocalałej fotografii, którego szukałem, żeby pokochać, w legendach rodzinnych, pogwarkach sąsiedzkich, ojcze, do którego zawsze tęskniłem, z którego byłem dumny, ojcze, którego wymyśliłem sobie, żeby odjąć sieroctwo, ojcze, który byłeś zawsze jakąś tajemną cząstką mego istnienia, ojcze, którego teraz sobie tak dotkliwie przypominam w latach dojrzałości i nie wiem, dlaczego chcę cię wspomnieć i utrwalić w tej dobie, w tej chwili, ojcze zapamiętany na zawsze przez sen i jawę, ojcze z granicy życia i śmierci, ojcze z czerwonym obrusem suchotniczego krwotoku w zębach, pozdrawiam cię, gdzie byś nie był, czy w jakiejś cząstce natury, czy w niebycie, pozdrawiam cię ojcze po synowsku i chcę, byś wiedział, ojcze, że pamiętam, że czczę twoje święta, że szanuję twoje obyczaje i nauki, jak je sobie wymyśliłem, że widząc nadchodzącą starość, wielki milczący cień, tęsknię do ciebie, nieznany ojcze…
Zablocona ręka wepchnęła mi raptownie w usta rdzawy krzyż.
– On bluźni! – krzyknięto.
[w:] Tadeusz Konwicki, Sennik współczesny, Warszawa 1963.