Bankajz z Medykiem zaczęli filozofować na temat ludzkiego życia. Potem zaczęło się napadanie na zwariowanego Cukra; bez nienawiści, ale z drwinami, lekceważeniem i oburzeniem. Robił się świt. Przestrzeń była pusta. W takich chwilach nasze wnętrze przeistacza się w stan niezwykłej czujności; wstrzymałem oddech, wstrzymałem bicie serca i całą swoją istotę skupiłem na wzroku. Demon snu osuwał się po moich ramionach, miękkimi jak puch, czarnymi palcami sięgał po ostatnie iskry świadomości. Ze zgrozą wypuściłem z rąk pistolet, który zwisł ciężko w pole kurtki. ? Tylko uciec stąd, tylko uciec, choćby Medyk miał mnie znienawidzić. Już byłem przy nim i chciałem go zaatakować, ale opanowałem się, musnąłem go tylko, zdaje się, ręką. Medyk spojrzał na mnie nagle i powiedział:
– Co do mnie, przyjacielu, bądź o moje życie zupełnie spokojny. Ze strony szpiclów nie grozi mi już żadne niebezpieczeństwo.
– Przestań z nim mówić. Pójdziemy swoją drogą. Niech się odczepi.
– Dokąd ta droga nas zaprowadzi? Czy dalej w mrok? O tym i ty nie chcesz wiedzieć. To jasne. Miotasz się. Skąd pewny jesteś, że on szpicluje?
– Medyk, lepiej będzie zerwać naszą przyjaźń. Tak.
– Dlaczego?
– Bo ty nie zdajesz sobie sprawy z rzeczywistości.
[w:] Leopold Buczkowski, Dorycki krużganek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977
końcówka porywająca
nie jeden się tu głowi, jak to się robi 🙂