Wyobrażacie sobie, że tu i teraz (no, może nie dosłownie teraz) do Polski, nie wiem, do studia telewizyjnego przyjeżdża taki, dajmy na to, Keith Jarrett  ze swoim składem i na totalnym luzie oddaje się graniu – dla grania?

Ja nie. Ale w 1966 Thelenious Monk przyjechał.

Chłopaki zagrali jakby palili z jednej fifki (na początku jest epizod z fajką, ale nie wiemy, jaka była jej zawartość), jakby byli podłączeni do jednego wzmacniacza. Monk – Monkiem, ale zauważcie, jak kapitalnie dzieli się przestrzenią sekcja rytmiczna! Dla takiego basu, i dla takiej perki warto jest zarywać noce. A Monk?

Monk, który w drugiej części buja się jak w transie? Nawet jeżeli nawet w 1966 uskuteczniał dawne harce (W 1951 r. oskarżenie artysty o posiadanie narkotyków pozbawiło go karty zezwalającej na pracę w Nowym Jorku. W rezultacie 6-letnia banicja z estrad miejskich złamała mu karierę – czytamy w diapazonie), to dla takiego buzowania – warto. Jak jasny gwint, warto.