Jak płakałam po prezydencie
Po prezydencie płakałam nie bardzo.
Media emitowały ten swój żałobny śluz, więc musiałam pilnować, czy aby nie zostaję właśnie nadtrawiona, a jednocześnie nie chciałam mediów odłączać, bo chciałam być przy tym bez chodzenia tam i żeby grało Mozarta, a na trasie przejazdów przecież nie grało. Mozarta zresztą grało chyba tylko w mojej stacji, bo u koleżanki w Stanach podkładali, jak to się ona wyraziła, plumkanie, jakie włącza kosmetyczka, kiedy się idzie na kwasy. Jak przywieźli prezydentową, miasto wyglądało tak, jakby ją mieli przewieźć po wszystkich dzielnicach ? ludzie-zombie i stragany z tulipanami na każdym rogu, od Ursynowa po Białołękę. Mąż zwrócił mi uwagę na news o przedszkolu, w którym puszczono transmisję z przejazdu konduktu i potem dzieci w domu mówiły te straszne słowa w rodzaju szczątki i zwłoki. Czterolatki! Zaraz zaczęłyśmy układać ze starszą córką scenariusz filmu przyrodniczego ?Szczątki. Powrót zwłok? i już dalej się w hołdzie nie posuwałyśmy.
A przecież zmarły prezydent uratował moje małżeństwo! Sześć lat będzie w sierpniu, jak żeśmy z mężem podali w wątpliwość sens naszej komórki. Przykre, przykre lato 2004. Jedynym jasnym punktem była super impreza, na którą przez ówczesnego prezydenta Warszawy zostaliśmy zaproszeni imiennie na tłoczonym papierze. Jak i setki, jeśli nie tysiące warszawiaków. To były zaproszenia na otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego.
Znakomity piknik! Uroczy plener! Korzystny dojazd, interesujący goście. No i harcerze. Harcerze, jak wiadomo, robią na socjopatach specjalnie dobre wrażenie. Nie mogłam się oderwać. Potem zaś poszliśmy z mężem na lody do kawiarni przy poczcie głównej, której nawet nazwa nie przetrwała w mojej głowie (teraz jest tam coffee heaven) ? a nasze małżeństwo przetrwało. Prezydent, z którego została, jak mówią, połowa głowy i ręka (a to i tak dużo, jak mówią), zapoczątkował długą listę wydarzeń, w których mogę brać udział tylko z mężem.
I jechałam autobusem dzisiaj, i myślałam o tym, że wszystkie moje dyskusje i maile, i odważne wystąpienia na łonie bliższej i dalszej rodziny, i pytania do tych nielicznych osób, które uważam za warte pytania, i ich odpowiedzi ? wszystko, co wyrwałam śluzowi sączącemu się z tele- i radioodbiorników, aby móc to samodzielnie przetrawić, to wszystko, jak to zazwyczaj bywa w przypadku efektów trawienia ? jest o kant dupy potłuc w perspektywie połowy głowy i jednej ręki, która ze mnie zostanie. A brak tej perspektywy w często pełnych pasji tekstach często lotnych autorów, próbujących opisać to, co społeczeństwo przeżyło, to jest coś, wobec czego się otrząsam jak krowa wobec prądu elektrycznego.
I staliśmy na przystanku akurat przy osiedlu domów komunalnych, tych żółtych, gdzie na trawniku jest głęboki dół, w którym czasem zbiera się woda (dzieci komunalnych mniej żal), gdy na tę moją trywialną konkluzję zza krzaka wyszła kaczka. Teraz, gdy to piszę, kaczka jest już pewnie zjedzona i pewnie lepiej by dla niej było, gdyby nie wychodziła zza tego krzaka, ale że wyszła, to dziękuję. (Luz, pani Justynka ? mogłaby powiedzieć kaczka. ? Dzięki, że mnie widzisz).
Justyna Bargielska
Lekko i z pełną przyjemnością:>
a bo to był bardzo ciężki tydzień, w którym stosunkowo ekstremalnie przeżyłem wszystkie stany, a ciekawe jak wyglądała wówczas moja sinusoida? między radiem ojca rydzyka a Tok FM?
Pretensjonalne nudziarstwo.
Ale chodzi o tę perspektywę, że śmierć kończy życie i finito w związku z czym carpe diem etc. albo vanitas vanitatum et omnia vanitas więc skup się na tym co nieprzemijalne i tu dyskusja na czym właściwie, czy o tę perspektywę, że człowiek poza połową głowy i ręką nie pozostawia po sobie co do zasady nic, a hasło exegi monumentum o kant dupy? Czy chodzi o przerażanie w związku z brakiem kontroli nad pozostawionymi powłokami? Czy chodzi przejście od podmiotu do przedmiotu? Bo jednak ta perspektywa, której brak, jest mglista i niejasna.
Nie wiem, dlaczego dla czterolatka jakiekolwiek słowo niewulgarne, i w gruncie rzeczy z podstawowego słownika miałoby być zabronione, istotne jest przekazanie definicji i kontekstu użycia, także tego w jakich kontekstach użycie tych słów mogłoby kogoś dotknąć i sprawić komuś przykrość, a to już chyba powinni załatwić rodzice, opiekunowie. Zżymać się na pokazywanie konduktu, owszem, robić z tego njus gazetowy – po jakiego grzyba, żartować z dzieckiem ze słów „szczątki”, „zwłoki” – no nie wiem czy akurat w tym momencie.
I ta nieszczęsna kaczka w puencie, jeszcze na tle zarysowanych lekkim machnięciem pewnych aspektów problemów wykluczenia społecznego i z pochylaniem się nad niesprawiedliwością łańcucha pokarmowego. I jescze powiedzieć, że nie lubiło się Lecha Kaczyńskiego, ale znaleźć jednak coś dobrego, bo o zmarłych należy mówić dobrze. Owszem lekko, ale jednak bez przyjemności, bo to też nie ta perspektywa.
Chyba o przedmotowienie. Gwoli czterolatków. Fakt, w każdej szanującej się bajce są przecież jakieś nieprzyjemne, dramatyczne, nieźle podźgane akcje, ktoś choruje, umiera i potem są jego „zwłoki”, które potem zamieniają się w „szczątki”. Z tym, że ta konkretna sytuacja przekroczyła taki schemat następstw, liczba trumien większa niż zwłok i w ogóle na takiej przykrej świadomości zasadza się ta perspektywa. Całkiem niemglista, choć mgła chyba miała w tym wszystkim jakiś udział.
w programie Pospieszalskiego ostatnio słyszałem taką wypowiedź odnośnie naszych wschodnich sąsiadów: kiedyś był generał mróz, teraz jest generał mgła. heheh
” ktoś choruje, umiera i potem są jego ?zwłoki?, które potem zamieniają się w ?szczątki?.Z tym, że ta konkretna sytuacja przekroczyła taki schemat następstw, liczba trumien większa niż zwłok i w ogóle na takiej przykrej świadomości zasadza się ta perspektywa.”
Jakieś 230 tysięcy razy ten schemat został przekroczony na Haiti w styczniu, ok 1500 razy w ostatnim trzęsieniu ziemi w Chinach, 4144 razy przekroczony w wypadkach ze skutkiem śmiertelnym na polskich drogach w zeszłym roku i można się domyślić, że w przypadku wszystkich tych liczb, liczba trumien nie zgadzała sie z liczbą zwłok. To też nie jest ta perspektywa, zwłaszcza jak się pomyśli, że w tych przypadkach Haiti, Chin, wypadków zostają w mediach tylko suche liczby, to jest dopiero uprzedmiotowienie.
Osoby, które zginęły w Smoleńsku były znane nam wszystkim, może nie wszystkie tak samo, ale każdy z nas wiedział kto jest Prezydentem i miał do niego jakiś stosunek, dobry, zły, obojętny, dla większości nie był osobą bliską, żałoba którą znamy z własnych doświadczeń nakłada się na śmierć takiej osoby, wiemy, że przeżywanie jej w taki sposób jak osoby bliskiej byłoby dziwaczne albo nawet nadużyciem, z drugiej strony trudno tego nie przeżywać w ogóle czy minimalnie, tak jak nie przeżywamy śmierci anonimowych ludzi, którzy giną w katastrofach, ograniczając się do stwierdzenia, co za tragedia. Szukamy jakiś punktów pomiędzy, próbujemy te osoby zbliżyć do swojego życia po fakcie, uczynić częścią własnego życia, jak w tym tekście powyżej, co jednak kończy sie różnymi niezręcznościami czy naiwnościami, bo to nie były bliskie nam osoby, być może były ważne, ale to dwie różne kategorie i gdyby chodziło o ważność, tekst powyższy byłby zupełnie inny.
No, zrelatywizować możemy sobie tu mnóstwo innych rzeczy, zasypywać się odniesieniami, szczypać się w boczki, że anonimowość, że liczby; prztykąć sobie kuksańce, ale przecież nie o to chyba w tym idzie przypadku, bo dla mnie rzeczą w zasadzie oczywistą i całkiem uzasadnioną (pal sześć naiwności, co do których bym w sumie był ostrożny, bo jedna kaczka zimy nie czyni, a może jest tak, że takie teksty muszą być naiwne) jest to, że ten tekst powstał (czy lepiej: został wywołany) w wyniku przekroczenia tolerancji na zmasowany atak bombastycznych sygnałów i szumu informacji, które się teraz, z perspektywy jakiegoś oddalenia mogą wydawać oczywiste, ale w trakcie ich dziania się bywały nie do wytrzymania.
„Szukamy jakiś punktów pomiędzy, próbujemy te osoby zbliżyć do swojego życia po fakcie”. Raczej nie. Nie zbliżać, nie identyfikować się („uczynić częścią własnego życia”), ale myślę, że wciąż wiele osób nie może ogarnąć się i wydobyć się ze „śluzu”. Po prostu. Śluz ma to do siebie, że się przylepia jak dziady na łąkach, skubane.
Śluz? Ślozy? a nie, nieumiejętność noszenia żałoby, po ludziach istotnych z punktu widzenia państwa, obecnych w naszym życiu, w takim stopniu w jakim jest obecna polityka i w takim stopniu w jakim polityka jest istotna, istotnych dla nas. Czyli dla niektórych bardzo istotnych, dla niektórych kompletnie nieistotnych. W wielu wypadkach ludziach, którzy nie byli autorytetem, z których poglądami kompletnie się nie zgadzaliśmy, których zdanie nie było dla nas ważkie, ale było znaczące bo pochodziło od władzy, co zawsze ma wpływ na nasze życie, czy tego chcemy, czy nie.
Trudno uznać, że może nas zaboleć mocno i dotkliwie śmierć osoby, która nie była istotna i która nie była dla nas autorytetem i nie była ważka, ale mamy empatię i współczujemy osobom, dla których była istotna, była ważka, była autorytetem, czy była bliskim i w tym współczuciu również tych osób powinniśmy wysłuchiwać z szacunkiem dla ich uczuć.
Rozpacz po zmarłym to chyba przede wszystkim wyraz braku jaki odczuwają żyjący z powodu końca relacji ze zmarłym (w pewnym sensie jest to dość egocentryczne). I nie ma co się oszukiwać, jeśli te relacje były nikłe, odczuwany brak też będzie nikły, a przecież zmarły osoby znaczące w innym jednak sensie niż matka, ojciec, dziecko – jest jakiś dysonans, z którym trudno sobie poradzić i nikt nie poda przepisu w jaki sposób, bo nie było dotychczas takiej sytuacji. Sposób radzenia trzeba wypracowywać na gorąco, według wewnętrznego systemu wartości, a że ludzie mają różne systemy, więc sposoby były różne – dystans aż do histerycznego śmiechu, poddanie się rozpaczy aż do histerycznego lamentu. Im mocniejszy i spójnieszy wewnętrzny system wartości, tym łatwiej było wybrać w tej przestrzeni reakcji na śmierć określony sposób radzenia, ale moc i spójność systemu może oznaczać również pewne skostnienie a nawet fanatyzm, dlatego wszystko to zdaje się takie płynne,oblepiające i pełne szumu, co można też poczytywać jako efekt całkiem dobrej różnorodności i elastyczności systemów, można jako efekt całkiem złego braku ich stabilności i mocy.
Powyższy tekst sinusoidalnie sobie krąży gdzieś pośrodku skali między śmiechem a lamentem, chce się skupić na śmierci jako takiej, ale tylko w jednym jej aspekcie, punktu w którym człowiek staje się przedmiotem (powiedzmy, bo dla mnie jednak chce się skupić na śmierci, ale nie wie jak). Nie sprzeciwia się za mocno, nie dystansuje w sposób kategoryczny do niczego, jest lekki i letni i w związku z tym raczej z nurtu „nie wiem co z tym wszystkim zrobić”. Takich tekstów padło na przestrzeni tych ostatnich tygodni całe mnóstwo, niestety, dlatego bez przyjemności go czytam. Tekstów według schematu „Ja i prezydent mało mieliśmy wspólnego, ale coś mieliśmy. Tu anegdota. Cała sytuacja skłania mnie do refleksji nad śmiercią. Refleksja jest następująca….”
Ja, nie płaczę po prezydencie, bo jego poglądy, a zwłaszcza popieranie kary śmierci były dla mnie nie do przyjęcia, nie był dla mnie autorytetem, osobą ważną życiowo, współczuję jego bliskim i jestem w stanie zrozumieć ich ból spowodowany brakiem, ale nie czuję emocji żalu, co uważam za całkiem normalne w tej sytuacji. Refleksje na temat śmierci – nie zostawić po sobie problemów, załatwiać wszystkie sprawy na bieżąco, spisać testament.
Ja jednak postoję i poupieram się jeszcze ździebko, że prócz tego, o czym piszesz, i co rzeczywiście jest punktem ciężkości dla tego tekstu – mimo wszystko zasadniczą sprawą, która chyba za tym wszystkim stoi, jest próba detoksu, siebie i najbliższego otoczenia; mniej lekka i letnia próba(co „krąży gdzieś pośrodku skali między śmiechem a lamentem”) odczarowania chaosu informacji i polityki śmierci, nieproszonej w gości.
Nikt śmierci nigdy nie zaprasza w gości. (Because I could not stop for Death/He kindly stopped for me;) Czasami ją woła w przypływie rozpaczy lub gniewu.
Wydaje mi się, że to nie detoks jest potrzebny, tylko jasne wewnętrzne ustalenie, czego żałujemy i dlaczego, oraz że jest czego żałować, bo w przypadku śmierci zawsze jest czego żałować, bo nawet w przypadku najgorszej osoby, skończyły się jej szanse na jakąkolwiek zmianę, nieważne czy patrzymy agnostycznie, ateistycznie, chrześcijańsko, czy w jakikolwiek inny sposób.
I szanse na naszą zmianę naszego stosunku do tej osoby. Na nasze jej zrozumienie, bo skończyły się szanse na jakąkiekolwiek interakcje.
W każdym razie mam nadzieję, że Polsce mieliśmy jednak żałobę, a nie skończy się na melancholii 😉 Sam jestem zwolennikiem detoksu.
Detoks to brzmi, jakbyśmy mieli do czynienia z substancją nielegalną, zakazaną i szkodliwą. A przecież to jest substancja powszechnie wystepująca i naturalna, która nikogo z nas nie ominie.
Ale ja mam tu wciąż na myśli, heh, politykę śmierci, medialność śmierci, digitalizację śmierci, oprzyrządowanie śmierci. Co szkodliwe bywa. Wyboldowałbym to, ale nie mam jak. Rozstrzelać tekstu nie zamierzam ; )
Za całą tą digitalizacją, polityką, medialnością stoją tacy sami ludzie jak my, którzy nie mieli pomysłu jak sobie z tym poradzić, a w ich systemie w wysokim miejscu był przymus reakcji, bo tak im się wydawało, że tego ludzie oczekują, przymus sprostania oczekiwaniom, które znów nie wiadomo jakie naprawdę były, bo różnice w systemach. Justyna napisała „Media emitowały ten swój żałobny śluz, więc musiałam pilnować, czy aby nie zostaję właśnie nadtrawiona, a jednocześnie nie chciałam mediów odłączać, bo chciałam być przy tym bez chodzenia tam”. Ja nie chciałam być przy tym, kwestia wyboru, wiedziałam, że mogę być momentami przy tym, w tych momentach, które wybiorę pilotem, myszką etc., ale nie muszę. Mogłam sprawdzać czy jest wyjaśnienie dlaczego, co jakoś tam mnie interesowało. Mogłam sprawdzać co będzie dalej, wybory etc. co jest istotne dla każdego, mówiąc wprost, obywatela, chcąc nie chcąc. Ale przymus? Chodzenie tam, w sumie gdzie? na Wawel, na plac Piłsudskiego? Zawsze można było nie chodzić, można z boldem, znów kwestia wyboru. Za wszystkim stoi system wartości, za każdym wyborem, tym czy oglądać czy nie, czy pójść czy nie. Skąd przymus pilnowania? z jakiej węwnętrznej potrzeby? Jeżeli w mediach był śluz który trawił, można było (można z boldem) odciąć się od źródła śluzu, wyłączyć radio, telewizję i net. Całe uczestniczenie w żałobie nie było przymusowe, było fakultatywne. Oczywiście mogła być kwestia presji otoczenia. Ale nie zdaje mi się, że ktoś z tu dyskutujących poddałby się jej bezwolnie, jakoś to już wynika z wypowiedzi. Ludzie dość często mówią muszę, kiedy chcą powiedzieć: chcę, bo uważam że tak wypada, chcę bo to jest zgodne z moim system wartości, chcę, bo to jest słuszne. Ale kiedy mówią muszę, to wydaje się, że nie trzeba tego w żaden sposób uzasadniać, uzasadnienie przymusu znajdzie się samo w systemach wartości wszystkich czytających, słuchających. A prawda jest taka, że wcale nie musi się znaleźć.
Kilka dni po katastrofie w Smolensku odwiedziła mnie chińska koleżanka. Piłyśmy herbatę. W pewnym momemncie zauważyła na mojej bluzce dyskrętna czarna wstazeczkę i zapytała, co się stało. Opowiedziałam jej o wypadku samolotu, a ona o trzęsieniu w Qinghai, gdzie zginęło ok. 2200 osób. Od tego dnia debaty w pol. mediach na temat tego, kogo gdzie pochować itp., wydają mi się dosyć groteskowe.
wiele znanych wątków zostało poruszonych, śmierć i liczby, skala śmierci – indywidualna i liczbowa, w przypadku śmierci liczby są wystarczające – 2200 osób zginęło, każdy to obejmuje, natomiast co kryje się za 2200 nieżyjącymi – to jest już poza naszym wyobrażeniem. Bardzo mi się podoba sposób myślenia maszyny prostej, pragmatyczne podejście bez spięcia dupy to rzadkość. Upraszczając sytuacje do literackiego modelu i tym razem wygodnie posłużyłbym się przykładem gombrowiczowskiego palica. Katastrofa to nic innego jak taki nagle wyciągnięty palic do góry, na którego wszyscy z miejsca zwracają uwagę, a kiedy zwracają uwagę to palic zaczyna znaczyć, więc podnosi się go jeszcze wyżej, a wtedy patrzą na palic jeszcze uważniej itd itd itd. Wyżej wspomniane było o przymusie, jest coś na rzeczy, przymus uczestnictwa, niemożność przejścia obojętnie, gdyż niemalże każda sfera prywatna (dom) publiczna (ulica, sklep, praca, tramwaj) zostaje przesiąknięta, realizuje pewien schemat przymusu, i wydaje się , że jedyne co można wówczas zrobić to zdać sobie sprawę z mechanizmu, ewentualnie go zdekonstruować – jest to jakaś forma amortyzacji.
a te wszystkie identyfikacje z prezydentem są rzeczywiście kuriozalne i zabawne w tej całej sytuacji, i nie tylko z prezydentem, bo dobrze jest mieć choćby znajomego znajomego, którego kuzyn był borowcem na pokładzie, stewardesa była zaś koleżanką Ewy, której mama nieźle znała się z moją ciocią i opowiadała, że kiedyś….. to jakaś próba racjonalizacji emocji? kompleks niższości? potrzeba wspólnoty rodzinnej? czegoś tu nie rozumiem. A może potrzeba bycia w pozycji uprzywilejowanej wobec innych, którzy nie dostali zaproszenia od prezydenta? (uprzywilejowanie (i upośledzenie) rozumieć należy w kategoriach socjologii np. Turowskiego).
rozpisałem się, idę jeść śniadanie
houk
Normalnie bym się nie odzywał ale historia z malutką Chinką sączącą w zdumieniu malutką herbatkę z maleńkiej filiżanki mnie rozczula. Dyskusja od początku właściwie nijak ma się do tekstu więc z czystym sumieniem – Iwono przemyśl jeszcze swe poczucie groteski, matematycznie na początek (potem socjologicznie, kulturowo) – 16 tysięcznych promila jest 2200 z miliarda trzystu, 24 zaś tysięczne 96 z czterdziestu milionów – chyba, że się mylę. A jeszcze nieubłagana, zagadkowa statystyka i procent umierających urzędujących prezydentów – nie podejmuję się policzyć.
pysio,
śmierć jest groteską, drogi panie, od początku do końca.
„spinanie dupy” – ot co! gdyby tak symfonię kto skomponował z tych, lekuchnych
drgnięć mięśni pośladkowych wielkich? rozpisawszy je, wprzódy na tony, półtony, ćwiartki. opatrzywszy wskazaniami: „andante”, andante moderato”, vivace”…
wtedy, jestem pewien, wyjaśniłoby się wiele niepojmowalnego z tej naszej, sobietutejszej rzeczywistości.
tekst Pani Justyny, co tam gadać, okazjonalny.