Jak to się stało? Jak doszło do tego, że Żanklod, dotychczas występujący pod postacią Van Damme’a, niepostrzeżenie przybrał twarzoczaszkę Chucka Norrisa? Z jego również wąsem? Z fryzurą na chochoła? Z owłosieniem na plecach jego?
Odpowiedzią służy Gaston Bachelard (Fenomenologia maski, przeł. Barbara Grzegorzewska), który doszukuje się w tej przemianie archetypu maski. Bo „choć m a s k a jest dla nas twarzą z gruntu sztuczną, choć maski są przedmiotami jak wszystkie inne, choć te przedmioty wyszły poniekąd z użycia, czyż nie jest uderzające, że nie sposób rozwijać psychologii ukrycia nie uciekając się do pojęcia maski?”. No właśnie, w sedno rzeczy tu trafiono mimochodem niczym kopniak z półobrotu. Bo dwa pojęcia są tu rzeczywiście istotne. Jedno – to „ukrycie”, bo gdzie miałaby niby odbyć się przemiana jeżeli w ukryciu właśnie. Czyli w stanie zasłonięcia. Zamaskowania. Tak naprawdę jednak fundamentalnym i zasadniczym dla restytucji Żankloda określeniem w tym kontekście jest: „uderzające”.
Nie ma bata. Musimy się oswoić, że Żanklod odtąd będzie Chuckiem, a Chuck – Żanklodem. Albowiem czy podobieństwo pomiędzy nimi dwoma nie jest – do licha – uderzające?
Uderzających jest też parę faktów z biografii Chucka. Że jest „pół krwi Indianinem. Jego matka była Irlandką a ojciec pochodził z plemienia Cherokee”, to wiadomo, ale że w rzeczywistości Chuck – na imię ma Carlos? Mało kto o tym wiedział, podobnie jak o fakcie, że debiutował w 1969 roku rólką w erotycznym „obrazie” The Wrecking Crew (zrzynam w tym momencie z filmwebu)? Jakkolwiek może być to szokiem dla wielu fanów naszego teksas rendżera z wąsem, to jednak pryszcz, bo prawdziwym zaskoczeniem jest fakt właśnie przemiany w Żankloda, który, finalizując proces mimikry, przybrał maskę Chucka.
***
Żanklod Chuck nie miał łatwego życia jako bohater pozytywny. Przeciwnie, mniej więcej na początku kariery, czyli już po występie z Brucem Lee w Powrocie smoka, wcielił się w kolejną rolę szwarccharaktera w znakomitym filmie Masakra w San Francisco. Nie da się o tym opowiedzieć bardziej smakowicie niż uczynił to lektor w zajawce tego fenomenalnego reprezentanta kina kopanego niepokoju:
Nie ma dwóch zdań, jest zdanie jedno: to perełka gatunku. Klasę filmu potwierdza anonimowy internauta: „policja bada miejsce napadu na bank dopiero dzień po wydarzeniu, przestępcy normalnie weszli do banku przez kanały i tak samo uciekli, potem aresztowana zostaje azjatycka rodzina za to że trup policjanta zostaje znaleziony u nich w ogródku (funkcjonariusze łączą te wydarzenia tylko dlatego że pies policyjny ją na to naprowadza), swoją drogą wcześniej możemy zaobserwować idiotyczną scenę popijawy z udziałem tegoż… No ale najlepsze wydało mi się stwierdzenie na posterunku – 'nie może pan wpłacić kaucji za podejrzanego, tylko świadków możemy wypuścić za kaucję'”. Jak widać, jest czym się zachwycać. Nie ma to-tamto.
A sam Żanklod? „W jego wykonaniu oglądamy trening, podczas którego rozbija deski kopnięciami i pięściami. Poza tym dużo dynamicznych, efektownych pojedynków”. Oznacza to hektolitry (!) genialnych epizodów. Najbardziej fenomenalny jest, naturalnie, majstersztyk finałowej sceny, gdzie Żanklod, jeszcze przed oświeceniem na miarę Stachursky’ego, czyli jako czarny charakter, walczy z niejakim Wongiem.
Czy Wong, który potrafi ruchem jednej dłoni ścinać rękojeść motyki, tak jak kosi się trawnik w niedzielny poranek, pokrzyżuje plany Żanklodowi, który nie wiedząc, co czyni – naówczas czynił zło? Czy może jednak nadnaturalnie owłosiony Żanklod ogarnie się, chwyci boga karate za rogi, złapie drugi oddech i wypróbuje na Wongu technikę Chucka-po-złej-stronie-mocy?
Chuck wszakże stoi szybciej – niż ty biegniesz.
Emil Milewski