Ruszyli w dalszą drogę. W dolinie widzieli orły i inne ptaki, do tego mnóstwo saren, rosły tam też dzikie orchidee i bambusowe zarośla. Rzeka w tym miejscu była dość szeroka, tocząc wody po ogromnych głazach, a wszędzie dokoła z gęstej dżungli lały się wodospady. Sędzia wysforował się naprzód z jednym Delawarem, trzymając w ręku karabin naładowany małymi twardymi pestkami z owoców nopalu, a wieczorem fachowo oporządzał ustrzelone kolorowe ptaki, nacierając ich skórę prochem strzelniczym i wypychając motkami ugniecionej trawy, a gotowe obrazy pakował do swoich juków. Między kartki zeszytu wkładał liście drzew i roślin, z koszulą rozpostartą w obu dłoniach skradał się na palcach za górskimi motylami, przemawiając do nich szeptem, sam niezgorszy oryginał. Kiedy usiadł, żeby napisać coś w notatniku, podsuwając go ku poświacie ogniska, Toadvine popatrzył na niego, a potem spytał, jaki jest sens tego wszystkiego.
Zastygło pióro skrobiące po papierze. Sędzia spojrzał na Toadvine’a. Następnie znowu zabrał się do pisania.
Toadvine splunął w ognisko.
Sędzia pisał dalej, wreszcie zatrzasnął zeszyt, odrzucił go na bok, złożył dłonie, przesunął nimi po nosie i ustach i oparł o udach.
Skoro coś istnieje, powiedział. Skoro coś istnieje na tym świecie bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody.
[w:]Cormac McCarthy, Krwawy południk, przekład Robert Sudół, WL, Kraków 2010.