Uchodziło ze mnie całe napięcie, niepokój w związku z wejściem do strefy C i realną możliwością napotkania żołnierzy lub osadników, ryzykiem zostania postrzelonym albo zabłądzenia. Z każdym pociągnięciem z nargili wracałem do siebie, do wizji kraju sprzed czasów, zanim tortury i prześladowania dosięgły każdy jego pagórek, każde łożysko rzeki i skałę, a wraz z nimi nas, jego mieszkańców.
Ten chłopak to wirtuoz w przygotowywaniu dobrych nargili, pomyślałem. Ma talent.
– Co to takiego? – zapytałem.
– Opiumowany haszysz.
Byłem świadomy nadciągającej tragedii i wojny, która czekała nas obu, mnie, palestyńskiego Araba, i jego, izraelskiego Żyda, ale na razie mogliśmy siedzieć, odpoczywać i palić, zjednoczeni przynajmniej na chwilę naszą miłością do tej ziemi. Z oddali dobiegały odgłosy wystrzałów, które wprawiały nas obu w drżenie.
– Wasi czy nasi? – zapytałem.
Skąd mogliśmy wiedzieć? Zignorowaliśmy je i przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki słyszeliśmy, było kojące bulgotanie nargili i delikatny szmer drogocennej wody opływającej skały.
[w:] R. Shehadeh, Palestyńskie wędrówki, przeł. Anna Sak, Karakter, Kraków 2011.