?Potrzebne są zmiany, konieczne są zmiany?, cytuje Dezertera sąsiad z góry. Pierwszy koncert Dezertera, na jakim byłem, to było jeszcze SS-20 ze Skandalem na froncie. Kompletne wariactwo. Rozprzężenie wszystkiego i zwrotne spięcie. Po wszystkim spałowali mnie panowie milicjanci. Obywatele. Czy dziś też patrzą w podobny sposób? Paczą. Spytaj milicjanta. Spałem potem w betonowym przepuście. Wszystko wydawało się przezroczyste. Energia już była odblokowana. Nawet przyjemnie byłoby powspominać, ale dość. Formuła się wyczerpała.
Mówię teraz o niechęci do mnożenia tych felietoników. Zadanie wykonane, o ile pamiętam, po co się w ogóle zgodziłem to zaczynać. Żeby zachęcić innych do pisania własnych drobiazgów, dla których miejsca na tej stronie było i wciąż jest sporo. Niewiele mniej, niż chęci na ich czytanie. Pory roku jednak mijają, wiatry nie są stałe, szybowanie przestaje pociągać, w szybie pociągu przystaje domniemana krzywizna ziemi i czeka na kogoś z wiadrem. Z wiatrem. Południowym, wiosennym.
Lubię wiatr. Nic w tym szczególnego. To częsta przypadłość długowłosych.
Za to pisanie rzeczy oczywistych nie sprawia mi przyjemności. Pisanie właściwych rzeczy nieoczywistych coraz trudniej pomieścić mi w tak krótkich i obostrzonych formalnie tekścikach. Wojenki i prztyczki to nie dla mnie. Niunianie się także. Komentowanie powierzchniowych pływów rzeczywistości tym bardziej. A jeśli już, to skrajnie wyrywkowo, bo jednak taki tekścik to nie powieść ani (tym bardziej) tom wierszy, ani też punkowy kawałek lub niemal poważny esej, i takim czymś można się na nią porywać w podobnym szaleństwie, jak ktoś, kto chciałby wygrać z zimą, siusiając na śnieg. Ile można wysiusiać? Własnym ciepłem? Jakieś grube słowo. Ile miałoby znaków? Które wybrać? Najlepiej byłoby sprzymierzyć się wtedy z południowym frontem, znaleźć sobie dobre stanowisko (nad urwiskiem) i stanąć w rozkroku na lekko uchylonych nogach w samym halnym, bijącym w plecy. I walić bez słów. Na pewno się wtedy uda. Na jakiś czas. I bez natychmiastowego efektu. Ale czy to mogłoby być przyjemne? Czy sikanie z wiatrem (w tym kontekście) jest bardziej uzasadnione, niż sikanie pod wiatr? Czyż nie lepiej byłoby walczyć z zimą przy pomocy samolotów? I czy zima skłania do tego, żeby z nią walczyć?
Właśnie napisałem o tym, że samolot na drugą półkulę wydaje mi się teraz kuszącym rozwiązaniem. Chociaż na jakiś czas. Skoro dotąd obserwowałem w tym cyklu znaki na niebie, zostawiane przez różne samoloty, najmniej własny.
Jak to się dzieje, że one wznoszą się i lecą? I nie spadają. Zazwyczaj. W smoleńską mgłę. Przecież to kupa żelastwa i w dodatku wymagająca od wszystkich pasażerów ogromnego zaufania do całego sztabu ludzi. Wręcz do rzesz. Trzeba na przykład zaufać facetowi w kraciastej koszuli, który gdzieś tam, nawet na innym kontynencie, na drugiej półkuli, sprawdzał niebieskie kabelki i połączyło mu się w myślach kilka szczegółów, niechybnie prowadzących do wniosku, że zdradza go żona. I to z kim?! I jak uwierzyć w to, że zaznaje przyjemności z innym mężczyzną? A jednak ludzie do samolotów wsiadają, one się wznoszą i nie spadają. Zazwyczaj. Omijają brzozy. Jak to się dzieje?
Wykorzystywano w tym celu różne techniki, ale w każdej z nich podstawową rolę odgrywało przetwarzanie energii potencjalnej w energię kinetyczną, przy obostrzeniu, że poruszamy się cały czas w prędkościach dużo mniejszych od prędkości światła i tylko w układzie odniesienia ziemia?samolot, i przy zignorowaniu faktu, że oba te elementy poruszają się również w innych, znacznie większych układach odniesienia z szalonymi prędkościami (jak my wszyscy, poruszający się w nieświadomości tych ruchów w różne strony jednocześnie, nawet jeśli o nich coś tam wiemy). I właśnie dolecieliśmy do punktu (punku?), o który mi w tym felietoniku chodziło.
W zasadzie w każdym z tych tekścików szło mi tylko o to. O energię. Fizyk mógłby pomyśleć, że to energia wzbudzenia. I niech tak sobie myśli. Filolog mógłby pomyśleć o czymś dużo bardziej mglistym i całkowicie rozłącznym z brzozą, o energii językowej lub nawet energii języka. I też niech tak sobie myśli. Sprzedawca węgla na bocznicy kolejowej może śmiało pomyśleć o energii cieplnej. I też niech tak sobie myśli. Lekarz (byle nie patolog) o energii wewnętrznej, a buddysta lub konstruktor pojazdów głębinowych o zewnętrznej. I niech tak myślą. Związany na zakładkę z władzą Koreańczyk z Północy o energii jądrowej. Ale bez jaj. Nie mnóżmy już tego, tylko dodajmy, że akurat tu chodzi o niepotencjalną energię pozajęzykową (a nawet energie pozajęzykowe), ale taką, którą przy pomocy języka można wzbudzić (z niczego), odtworzyć albo tylko zaimitować, a nawet przechować ją w nim przez jakiś czas. Jak wściekłość w (niektórych) punkowych kawałkach. Nie mają tego inne potencjalne źródła energii. Nie ma tego ani ropa naftowa, ani słońce, ruchy wody, wiatr, węgiel, rozszczepialność atomów, biomasa, a nawet wciśnięta sprężyna lub źródła geotermalne (choćby pod samym Toruniem). Nie mają tego nawet patyki dorzucone do ogniska, zimą, pod urwiskiem, w nagłym i krótkotrwałym kwaśnym deszczu. To mi się w kontakcie z jakąkolwiek robotą literacką od dawna wydawało najciekawsze i chyba nawet najcenniejsze. Wszelkie mimetyczne, rywalizacyjne, a nawet terapeutyczne walory literatury siadają przy niezbyt dziś cenionej możliwości wprowadzania się lub kogoś w jakiś (mniej lub bardziej możliwy do precyzyjnego określania, ale jednak rzeczywisty) stan. I już. Jeśli literatura na kogoś tak działa, to ten ktoś ma dużo życia, a nawet dużo żyć (często okropnych, fakt), a jeśli nie działa, to takich nie ma, choć może mieć inne (filateliści, marksiści, seksoholicy, pozazdrościć).
Ale wróćmy do samolotów, bo te felietoniki troszkę takimi chciały być, choć to raczej ultralekkie plastikowe łupinki dwuosobowe bez niebieskich kabelków, troszkę wypadające z sensów, które się tu (jednak) czasem pojawiały, na rzeczywistej krzywiźnie ziemi (jeśli akurat w którymś udało mi się wzbić dość wysoko), ale raczej były to zabawy z ich (sensów) odwracaniem lub zestawianiem w konfiguracje dalekie od klasycznych przyzwyczajeń rejsowych połączeń do dobrze omapowanych miejsc, świetnie przygotowanych na przybycie fajowych gości. Nie takich, co to są gotowi spać w betonowym przepuście.
Gdyby to nie były samolociki, tylko łódeczki, to moglibyśmy je porównać do wyprawy bez locji, tylko nocami, tylko zimą, pod wiatr. Bez portu (macierzystego i docelowego).
Energia, o której tu wspominam, wydaje mi się dziś ostatnim dobrym powodem istnienia literatury, a właściwie jej ciągłego odświeżania poprzez nowe książki, nowe sposoby pisania o tym, o czym napisano już wszystko. Dodajmy, powodem ważnym i całkowicie wystarczającym.
Istnienie punkowych kawałków podobnie uzasadnia możliwość chwilowej ulgi, jaką daje zacytowanie któregoś w chwili niepunkowej wściekłości.
I chyba wcisnę sobie teraz tę funkcję ?odśwież?. ?Mam już dość? (Kryzys) lub ?Płacisz za słowa? (Dezerter),
o czym (i czym) tu tak nisko poleciałem (denerwując wszystkie brzozy i ludzi nad urwiskiem). Pozdrawiam półkule i macham na pożegnanie żółtą chusteczką. Albo raczej białą na żółtym tle. Byle do wiosny.
Jacek Bierut