Z zamyślenia wyrwało mnie pozdrowienie, pospieszyłem więc z odpowiedzią. To był Kraj Pozdrowień. Pozdrawiali się wszyscy, nie wyłączając całkowicie obcych. Każdy, kto w drodze z kiosku do samochodu przechodził obok mojej ławki, kłaniał się, kiwał głową, unosił palce do kapelusza lub rzucał słowa powitania. Jeszcze wczoraj byłem intruzem wędrującym pod prąd, w ciągu nocy awansowałem na człowieka wartego pozdrowienia, traktowanego jak stary znajomy, pozdrawianego nawet na szosie, z każdego przejeżdżającego samochodu. Była to wprawdzie grzeczność odruchowa, ale to nie umniejszało jej znaczenia, przeciwnie – włączała obcego do swojskiego kręgu, zadowalającego się tak lakonicznym gestem. Nie miało żadnego znaczenia, czy spacerowałem powoli chodnikiem w małym miasteczku, czy też maszerowałem szutrowym poboczem drogi o wiele mil od najbliższego zamieszkanego miejsca – lekkie uniesienie dłoni albo tylko wskazującego palca znad kierownicy miałem zapewnione i odwzajemniałem gest. Przychodziło mi to z łatwością, miałem to wytrenowane, to był rytuał wsi, prowincji, tylko dawno o nim zapomniałem.
Czasami, kiedy miałem już dosyć pozdrawiania każdego, ale to naprawdę każdego mijającego mnie samochodu czy ciężarówki, wbijałem wzrok w drogę i przez jakiś czas nie podnosiłem go – taka próba, mały eksperyment. Czy pozdrowienia się skończą, kiedy będę ich unikał, kiedy nie pozdrowię pierwszy? Wszelkie próby zawsze kończyły się tym samym: niezależnie od tego, co bym zrobił, gest się pojawiał. Kiedy znów zaczynałem patrzeć przed siebie, natychmiast spotykało mnie następne pozdrowienie.
[w:] Wolfgang Büscher, Hartland, przeł. Katarzyna Weintraub, Czarne, Wołowiec 2013.