Dukt 19, czyli suszki z dzieci-kwiatów

Zewnętrzne atrybuty pozostały podobne. Długie włosy, gitarowe popisy. Indiańskie paciorki, pacyfki, rzemienie już mniej. Dżinsy, owszem, ale zamiast szerokich nogawek, jak najwęższe. Nie można było takich kupić, ale dziewczyny wiedziały co robić. Zadziwiającym elementem uniformizacji stała się długa, kraciasta flanelowa koszula, wypuszczona na spodnie ? to już było na samym początku lat osiemdziesiątych, kiedy w Polsce nastąpił nowy wybuch ?ruchu hipisowskiego?, aczkolwiek w formie mocno zmodyfikowanej. Najważniejszym elementem stroju był jednak plecak, chlebak lub szyta własnoręcznie marynarska torba, bo najważniejsza wydawała się podróż. Często donikąd i po nic, może poza tym, że w jej trakcie można było spotkać podobnych podróżnych. Po prostu, z kanonicznej trójcy wolność, miłość, pokój, ta pierwsza (traktowana jako postawa) najlepiej pasowała (czyli najbardziej nie pasowała) do ?zniewolonej? rzeczywistości, a na pewno w prostym młodzieńczym rozumieniu była najatrakcyjniejsza, najbardziej kolorowa, może przez to, że najmniej namacalna i nieperspektywiczna.
Pamiętam taką scenę. Deszczowy, zimny wrzesień. Po tygodniu spędzonym w Borach Tucholskich, spędzonym bez namiotu, w legowiskach przygotowywanych tylko na jedną noc (kumpel ukrywał się przed wojskiem), z małymi ogniskami palonymi bardzo krótko, żeby nie zdradzać dymem swojej wspaniałej obecności, stanęliśmy po przeciwnych stronach drogi. On łapał stopa w lewo, ja w prawo. Równie dobrze moglibyśmy wtedy stanąć odwrotnie. Nie umawialiśmy się, gdzie i kiedy się spotkamy. Wiadomo było tylko, że (w obawie przed legitymowaniem) nie w najważniejszym punkcie zbornym w Polsce, pod Adaśką, czyli pomnikiem Mickiewicza na krakowskim Rynku (którego to miejsca zresztą nie lubiłem ze względu na bardzo egzaltowanych i interesownych hipisów krakowskich). Spotkaliśmy się po dwóch tygodniach u Jureczka w Beskidzie Niskim w Czarnym (chyba wtedy mówiło się na Czarnym). Było sporo takich miejsc. Starzy hipisi zdążyli się już urządzić.
Lubili wspominać. Gadali, jeśli tylko ktoś chciał ich słuchać. Niektórzy z tęsknotą, niektórzy z kpiną i ironią. Na świecie hipisi to końcówka lat sześćdziesiątych, jednak w Polsce wszystko działo się z opóźnieniem i dla nich takim czasem magicznym był początek lat siedemdziesiątych. Najchętniej opowiadali o zlotach. Na przykład o śniadaniach, kiedy każdy stawiał na wspólny stół to, co miał i wszyscy przyrządzali z tego posiłek dla wszystkich. Starałem się ich raczej wypytać o moment, kiedy idea padła. Cenniejsza była dla mnie informacja, na którym zlocie zaczęto już sobie przyrządzać śniadania jak ludzie, każdy z własnego chlebka, margarynki i przed swoim namiotem. Dlaczego do tego jednak doszło, było dla mnie jasne, ale ciekawe było, jak to oceniano i jak to wtedy komentowano. (Na Czarnym Jureczek ? zupełnie słusznie ? liczył sobie skromną dzienną stawkę za żarcie i naftę do lampy.) Pierwszy zlot, stosunkowo nieliczny, odbył się w połowie sierpnia sześćdziesiątego dziewiątego na Jasnej Górze podczas Pielgrzymki. Zakonnicy przenocowali wielu jego uczestników w Sali Rycerskiej. Potem bywało, że hipisi nawet w dzień nie byli wpuszczani na teren klasztoru. Różne były zloty i różna była pamięć o nich. Wszyscy zgadzali się w jednej sprawie. Atmosfera. Niebywałe poczucie wspólnoty. Opowiadali o tym z jeszcze większym przekonaniem, niż ludzie, którzy byli na papieżu. Zapamiętałem przede wszystkim to, że na zlotach właściwie nic konkretnego się nie robiło, nie było żadnego scenariusza ani moderatora, a wszystko działo się w wielkiej intensywności. Od nauk kolejnych proroków płynnie przechodzono do zażartej głębokiej dyskusji (na przykład, że przepis na kompot i sam kompot ma się nie dostać do Krakowa, co się na pewien czas udało; albo czy dobrem da się przerwać łańcuch agresywnej części świata), a potem w jednej chwili, jak u dzieci, przechodzono do radosnej beztroski czy beztroskiej radości albo do popisów kolejnych nawiedzonych joginów lub flecistów. Na pierwszych zlotach raczej się nie ćpało. Nikt nie potrafił mi dobrze wytłumaczyć, na czym ta intensywność polegała. Chyba jednak nie na spontanicznym seksie, jak to relacjonowali niektórzy, ale na jakimś kilkudniowym mistycznym doznaniu. Myślę, że to były doznania z rodzaju tych, o jakich można usłyszeć od ludzi, którym udało się wyrwać z sekty, ale którzy nadal w niej tkwią jakąś niewielką częścią siebie. Hasła miłości i pokoju nakazywały zachowywać się w określony sposób i suma tych naiwnych i zapewne sztucznych zachowań powodowała wrażenie, że miłość i pokój rzeczywiście mogą stać się czymś więcej niż hasłami. Na przykład niereagowanie na napady ze strony gitowców, dziękowanie im za razy i kopniaki, rozdawane zupełnie bezkarnie. Powstawała tym samym nowa jakość w kontaktach międzyludzkich i wrażenie uczestnictwa w ważnym wydarzeniu, a u niektórych także wrażenie uczestnictwa w elitarnej grupie, która naprawdę może zmienić świat na lepszy.
Kiedy przestano w to wierzyć? Właśnie. Najbardziej interesowały mnie dalsze losy tych ludzi z opowieści. Tych wszystkich Psów, Diabłów, Proroków; Tarzanów, Wikingów, Wiewiórów; Kefasów, Kefirów i Dzikich. Ludzi, którzy odmówili służby wojskowej, ludzi, którzy poszli w grupy artystyczne, do Grotowskiego, do Gardzienic, do Teatru STU i pomniejszych, ludzi, którzy po mszach parafii wędrującej księdza Andrzeja Szpaka wstąpili do zakonów (zazwyczaj na krótko), ludzi, którzy poszli w buddyzm, tych, którzy osiedlili się w Bieszczadach i na innych odludziach, i tych, którzy zaczęli działać w opozycji politycznej. A także tych, którzy po staremu próbowali hipisować dalej (żerując na małolatach) i tych, dla których w pewnym momencie zaczęło się liczyć tylko ćpanie, jak i tych, którzy próbowali ich z tego ćpania wyciągać. Układało się to w bardzo różnorodne historie. Łączyło je w zasadzie jedno, przynajmniej w moim oglądzie. Hipis to było zwierzę stadne, stado jednak składało się głównie z samotników i przerysowanych oryginałów. Pochodzących najczęściej z rozbitych bądź toksycznych rodzin, niewielu silnych i wielu słabych psychicznie, ale właśnie samotników. Z tego wynikała reszta. Hipis, który już dorósł, zazwyczaj nie rywalizował, jak to facet, na każdym możliwym polu (często, kto więcej wypije lub w konkurencji wówczas bardziej popularnej, kto więcej ?wyniesie?, ?weźmie?, ?załatwi?, czyli ukradnie w pracy), rzadko się angażował w jakieś działania społeczne, nie grzeszył ambicją ani energią, ale kiedy się już na coś zdecydował, szedł w to bez reszty, nie odpuszczał i zwykle w tym, co robił, stawał się świetny. Żadnych półśrodków, jeśli coś robić, to na poważnie.
W wielu przypadkach dotyczyło to, niestety, narkotyków. Były takie miasta, że aż strach było na to patrzeć. Nowa Sól, Bytom, Białystok. Zajechałem kiedyś nad ranem na dołek za Jasną Górą w Częstochowie (taka – zagospodarowana dziś – zarośnięta krzakami i drzewami zapomniana parcela z obniżeniem terenu pośrodku) i kupa słomy makowej była wielka niemal jak namiot. Kilkunastu ?Ludzi z Ruchu? (od lat trzynastu do trzydziestu) przez kilkudniowy mój tam pobyt naprawdę niechętnie się od niej oddalało. Raczej leżeli przed namiotami i rzadko się odzywali. Ale nie zawsze szło o ćpanie. Niekiedy zadziwiały profesje. Dość powszechne stało się na przykład żebractwo. Najczęściej było to zwykłe sępienie, zaczepiano przypadkowych ludzi i coś im marudzono z woreczkiem w ręku, tu liczyła się ilość zaczepionych i proste prawa statystyki, zaczepisz stu, dostaniesz od pięciu. Byli jednak tacy, którzy tak się wyspecjalizowali, że nierzadko jednego dnia potrafili zarobić tyle, ile przeciętny Polak zarabiał w miesiąc. Spędziłem kiedyś cały dzień z takim zawodowcem i byłem pełen podziwu. Wybierał ofiary nieprzypadkowo. Dla każdego miał gotową inną historię i skuteczność oscylującą na poziomie pięćdziesięciu procent. To nie było proste branie ludzi na nieszczęście, na to, że brakuje mi trzy złote do biletu, to było niemal za każdym razem wzruszające docieranie do najgłębiej ukrytych pokładów empatii ofiary. Popisy być może wcale nie dla tych niewielkich przecież kwot, które sumowały się w duże kwoty, tylko dla czegoś znacznie więcej. Miewałem wrażenie, że to wręcz wprawki, etiudki, zadania aktorskie, wykonywane nie dla samych pieniędzy, tylko w jakimś wyższym celu kontaktowania się ze światem i wpływania na ten świat, pozytywnego wpływania, bo słuchacze, jeśli zdecydowali się otworzyć portfele, najczęściej robili to z niekłamanym uśmiechem lub poczuciem zadowolenia z własnej szlachetności. Możliwe jest jednak, że to była wyrafinowana kpina i swojego rodzaju demonstracja wyższości człowieka wolnego. Nie potrafię tego ocenić. Wiem, że i dzisiaj żebracy sobie nieźle radzą, ale takich mistrzów już chyba nie ma. Najbardziej zdziwiło mnie to, że po całym dniu, przy porządnej kolacji, nie zamilkł i nie wysechł. Był naprawdę chętny do bajerowania dalej, tym razem za darmo, chociaż jak się okazało, chodziło mu o mój góralski kożuszek.
Sezonowe roboty w nadleśnictwach i nocne stróżowanie przestały przyciągać niezwykłością. Dobrze płatną i dość powszechną profesją było wykonywanie prac na znacznych wysokościach z użyciem sprzętu wspinaczkowego. Ale zdarzali się też na przykład hodowcy lam, spotkałem też nieformalnego prywatnego detektywa, angażującego się w śledzenie mężów i żon, przede wszystkim jednak dominowali uzdrowiciele, kręgarze, różdżkarze i wróżbici, od chiromantów po najdziwniejsze pomysły, na przykład wróżenie z dotyku. Nabierali ludzi nie tylko po wsiach i niektórzy chyba naprawdę w te swoje brednie wierzyli. Byli też karmiciele zwierząt w ZOO, pracownicy przenośnych laboratoriów chemicznych przy robotach drogowych (z uwagi na dostęp do odpowiednich środków chemicznych), nauczyciele i przewodnicy po dziwacznych mieszankach dalekowschodnich praktyk medytacyjnych i tak dalej. Najbardziej podobali mi się etnografowie, jak już wspomniany Jureczek z Czarnego, który naprawdę odwalił kawał roboty przy ratowaniu materialnych śladów kultury łemkowskiej albo Szalej z Podlasia, który zawodowo za państwowe pieniądze latami zbierał po wsiach stare i nowsze ludowe przyśpiewki, a prywatnie (zupełnie na poważnie) wyciągał na ich podstawie wnioski o kierunku zmian cywilizacyjnych (pierwszych, z tego co wiem, nie opublikowano do tej pory, drugie jak najbardziej). Dziwnym trafem wielu byłych hipisów (lub hipisów przechodzących w stan spoczynku) trafiło do ZETO i Wojewódzkich Urzędów Statystycznych z uwagi na fascynację informatyką i przede wszystkim dostęp do komputerów. W dużej mierze to oni później komputeryzowali Polskę. Albo psychiatrzy i psychologowie rodzinni, co to wielu rzeczywiście potrafili wyprostować życie, ale sobie nie. O tych to się już mówiło: hipisi wśród hipisów. Kompletne szajbusy. Znam też kilka historii, kiedy ex-hipis zostawał gminnym architektem i bywało, że dawał znać komu trzeba w odpowiedniej chwili i umożliwiał przejęcie lub kupno za niskie kwoty domów w miejscach oddalonych od siedzib ludzkich, dzięki czemu powstało wiele tak zwanych hipchat i komun. Nierzadko też odnajdywali się na uniwersytetach i robili poważne kariery naukowe. Nie słyszałem jednak o nikim, kto zdecydowałby się na służby mundurowe, włącznie z kolejnictwem, z wyłączeniem jednak marynarki, bo hipis dla marzenia był gotów poświęcić wiele, nawet włosy, a przez mundurowe studia w Wyższej Szkole Żeglugi Morskiej (jeśli dobrze pamiętam nazwę tej szkoły), można się było dostać na statki handlowe, w świat. W ogóle chęć wydostawania się z Polski była dość powszechna. Ile można się było tułać od Odry do Bugu? Kiedy w końcu lat osiemdziesiątych rozszczelniły się trochę granice, wielu skorzystało i wielu nie wróciło do dziś. Często trafili w miejsca nietypowe, na daleką północ Kanady, obsługiwać stację benzynową, na zupełnie niezurbanizowaną wyspę u wybrzeży Brazylii, handlować rękodziełem, do japońskich klasztorów ZEN.
Można się zastanawiać, co wniósł ten ruch. Dużo złego, przede wszystkim narkotyki, chęć na narkotyki. Od pierwszych prób z gałką muszkatołową i innymi domowymi wynalazkami po kompot ? brudną ?polską heroinę? i środki nowocześniejsze, bardziej cywilizowane. Na przykład kiedyś w jakimś wywiadzie prasowym z uczestnikami zlotu jeden żartowniś na pytanie, z czego robi się narkotyki, odpowiedział, że smaży się proszek IXI na patelni i wdycha opary. Poszło to z ust do ust. Niewielu ten wywiad czytało, ale prawie wszyscy w tamtym czasie o proszku IXI słyszeli. Naprawdę od wielu ludzi słyszałem, że próbowali tego jako dzieci. Potem niektórzy próbowali już czegoś innego, a może nie próbowaliby bez tej nadbudowy ideologicznej. Czy coś dobrego? Na pewno ludzkość przez hipisów nie stała się lepsza. Rewolucja seksualna miała dobre i złe strony, ale odbyłaby się i bez tego. Rewolucja kulturalna, estetyczna nie była jakoś bardziej szczególna od innych przełomów w tych dziedzinach. Ekologia i antyrasistowskie postawy też pojawiłyby się tak czy inaczej. Muzyka rozrywkowa i bez hipisów stawałaby się czasami sztuką. Wojna w Wietnamie nie skończyła się od tego szybciej. A jednak, poza naciągaczami, oszustami i leniami, wyszło z tego ruchu sporo wartościowych ludzi. I nie myślę tu teraz o tych, o których czasem można przeczytać w gazetach i zobaczyć ich w telewizji, ale o tych, którzy ocierając się o te szczytne przecież idee, poszli w dobrym kierunku i znaleźli swoją drogę. Za przykład niech posłuży historia chłopaka, który w stanie wojennym odmówił służby wojskowej, siedział w więzieniu, trafił potem do wariatkowa. Zrobił to po cichu, nie dla sławy, jego nazwisko nie padało na zadymach i demonstracjach, nie pojawiało się na murach po słowie uwolnić. Wyszedł stamtąd złamany. Nie potrafił już wrócić do tego, co było przedtem, nie było już zresztą do czego wracać, ale nie potrafił się też odnaleźć w tym, co spotkało go po tym. Podejmował próby odnalezienia sobie miejsca i wszystkie były nieudane. Włącznie z utrzymaniem rodziny w kupie. Cały czas szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie to zrobiłem? Bo byłem młody i głupi? Sporo czasu upłynęło, kiedy dał radę znaleźć jakąś prostą i jasną satysfakcjonującą odpowiedź na to pytanie. Bo właśnie to wtedy miało sens. Właśnie to. Należy poważnie traktować siebie i to, co się myśli. I należy przede wszystkim myśleć i podejmować decyzje. Potem wszystko poszło już z górki. Jest dziś szefem dużej firmy, penetrującej mniej więcej trzy czwarte polskiego rynku w pewnym dużym segmencie i sporo swojej energii, czasu i pieniędzy poświęca na wyszukiwanie wartościowych ludzi, którym warto pomóc, i na wspieranie ich aktywności. Oczywiście robi to bez rozgłosu.
A jaki był koniec hipisów? Zloty umarły śmiercią naturalną, kiedy stały się jedną wielką ćpalnią i kiedy ich rolę przejęły duże, kilkudniowe rockowe koncerty, Jarocin, poznańska Arena, łódzkie Rockowisko, wrocławski Rock na Wyspie, a tam już wszystko działo się inaczej. Indywidualności stały się tłumem, któremu ktoś zorganizował czas. Dzisiaj polską muzykę hipisowską kojarzy się SBB, Krzakiem, TSA i Dżemem, ale w latach osiemdziesiątych wydawało się, że to raczej takie (zapomniane dziś) grupy jak Ogród Wyobraźni, Wesoły Początek Radości, Art Rock i Kasa Chorych. Poza tym znacznie ważniejszy i silniejszy wydawał się już wtedy energiczny i świeży punk. Oj, punk był, przynajmniej dla mnie, znacznie ciekawszy.


Jacek Bierut