O ile moja namiętność do aktu zrodziła się w jednej chwili, tyle jej wyciszenie trwało bardzo długo! Raz odkrywszy nieporównywalny czar Wiecznej Kobiecości, nie mogłem o nich zapomnieć.
Nie potrafiłem już patrzeć na wchodzącą po hotelowych schodach elegantkę, żeby nie rozbierać jej wzrokiem. Ujrzana przelotnie łydka wywoływała poty, a widok biustu przyprawiał o gorączkę! Całą twarz miałem w pryszczach, co wywoływało głupawe uwagi recepcjonisty: „Nasz posłaniec dojrzewa. Zrobią z niego kamerdynera!”. W burzy, która przewalała się przez moje życie wewnętrzne, widział wyłącznie prymitywne budzenie się zmysłów. A ja byłęm daleki od tego rodzaju pospolitych doznań. Toczyłem walkę o stworzenie własnego stylu. Snułem się po korytarzach niczym pokutująca dusza, zerkając przez dziurkę od klucza to tu, to tam w płonnej nadziei, że gdzieś mignie mi odrobina różowości, plamka światła w ciemności. Przyłapano mnie i ostro złajano.
Byłem w takim zamęcie, że posunąłem się nawet do zaproponowania pieniędzy – wziętych z honorariów za obrazy – dwóm pokojowym, żeby tylko chciały mi pozować. Zgodziły się z ochotą, ale to rozwiązanie okazało się niezadowalające. Owszem, Róża i Flora były urocze, ale bardzo proste i niewykształcone. Sądziły, że pozowanie jest tylko pretekstem mającym na celu zwabienie ich i wykorzystanie. Nie dawały mi spokoju. W swojej naiwności pomyślałem, że najlepiej nie wyprowadzać ich z błędu. Zresztą nasze igraszki we troje były bardzo miłe. Dzięki nim przybywało mi wigoru do pracy. Niestety, w baraszkowanie wdały się uczucia i wszystko się popsuło.
Jak można malować akt, jeżeli modelka co dziesięć sekund podbiega ugryźć cię w ucho albo pocałować w czubek nosa!
[w:] Roland Topor, Pamiętnik starego pierdoły, przekład Ewa Kuczkowska, Gdańsk 1999.
no no no