Stiwi
Stiwi był buldogiem z zatrważająco wielkimi jajami.
Ściślej mówiąc, Stiwi był buldogiem angielskim. Miał brązową sierść, białą pręgę przebiegającą od pyska aż po podbrzusze i czarną plamę wokół nosa. Wielkie jaja Stiwiego też były koloru czarnego. Skóra na jądrach była tak napięta, że aż trzeszczała. Długa, rozciągnięta moszna, u góry cienka, rozrastała się ku dołowi w kształt przypominający odwłok jadowitego pająka. Sądziliśmy, że musiała w niej drzemać niespożyta energia, seksualna ? ma się rozumieć, bo Stiwi cały czas latał za sukami. Te zaś z rzadka tylko mu odmawiały, może właśnie ze względu na jego atrybut.
Dla poszerzenia charakterystyki Stiwiego, należy jeszcze dodać dwie cechy, stawiające Stiwiego w mniej już może korzystnym świetle. Po pierwsze, jak przystało na buldoga, obficie się ślinił. A do tego, z kamienną mordą, nic sobie zupełnie z tego nie robiąc, puszczał głośne bąki, zaskakujące i przejmująco mdłe. Oto Stiwi.
Jak Stiwi do nas trafił? Wersja osiedlowa jest taka: sąsiad chciał zrobić prezent żonie, która zawsze marzyła o piesku, najlepiej rasowym, do tego samcu, bo z samcem zawsze łatwiej się dogadać. Więc sąsiad kupił żonie szczeniaczka, na jakąś pewnie ich rocznicę albo urodziny jej czy imieniny, przyniósł zwierzaka do mieszkania, żona otworzyła, popłakała się ze szczęścia, a w tle leciało ?I just call to say I love you? i wtedy powiedziała do męża: to Stwi!, a on podchwycił: wspaniałe imię! i pocałowali się namiętnie, a w uścisku tym brał udział również wspomniany szczeniak, już-Stiwi, który mocno przestraszył się tej nowej sytuacji, co dość dosadnie dał do zrozumienia, wywołując tym samym wyrozumiały uśmiech właścicieli. Brawo!
Jaja Stiwiego miały ogromne rozmiary już wtedy, kiedy Stiwi był szczeniakiem. Zastanawialiśmy się, czy sąsiad, kupując gada, nie zauważył ich, czy uznał za normalną ich wielkość, czy też może dostał spory rabat na giełdzie z tego względu. Gdy Stiwi był mały, worek sięgał niemal ziemi i kiedy pies wskakiwał po schodach, wracając ze spaceru, za każdym podskokiem jaja obijały się o kamienne stopnie, wydając odgłos podobny do uderzenia otwartą dłonią w policzek. Plask, plask. To musiało być straszne uczucie. Dopiero po roku łapy Stiwiego wydłużyły się na tyle, że wspinaczka na drugie piętro przestała być bolesna.
Kiedy byliśmy mali, jaja Stiwiego nieustannie nas fascynowały. Rodzice co prawda uczyli nas o intymności, czyli o tym, że na niektóre miejsca nie należy patrzeć, bo ich przeznaczenie jest objęte ścisłą tajemnicą i dlatego takie miejsca ukrywa się pod ubraniem, ale Stiwi bezwstydnie nosił jaja na wierzchu i ten czarny wór dyndający między jego łapami po prostu nie pozwalał oderwać od siebie wzroku.
Przyszedł wreszcie taki moment, kiedy samo patrzenie przestało nam wystarczać. Może chodziło o to, że jaja Stiwiego były czymś tak nierealnym, że zdecydowaliśmy, że trzeba ich dotknąć, żeby dowieść ich prawdziwości. Cały problem leżał jednak w tym, że Stiwi, pomimo swojego komizmu, był jednak buldogiem i już sam jego pysk budził mieszane uczucia, bliższe obawy niż śmiechu. Z buldogami nigdy nic nie wiadomo. Więc kto to zrobi? Kto jest kozak? No, kto? No? No ja.
Założyliśmy się o Lincolna Continentala. Silnik V8/4942 cm3, 152 PS, 170 km/h. Osiągi może niezbyt imponujące, ale za to nr 53. Najniższy, jaki do tej pory miałem, to 54: Jaguar (V12/5350 cm3, 300 PS, 270 km/h). Mieliśmy świra punkcie gumy Turbo. Żuliśmy ją w ilościach hurtowych, wysączaliśmy z niej różową słodkość, puszczaliśmy po kilka balonów i biegliśmy po następną, bo w tej, którą właśnie żuliśmy, nie było obrazka, którego akurat brakowało. Rodzice, choć zgodnie twierdzili, że to trucizna, tracili po naszych namowach fortuny, kioskarze przeżywali okres niespodziewanej prosperity, a nam rozrastały się mięśnie szczęk, przez co twarze upodabniały się do pysków buldogów. Wracając do Lincolna, był on powszechnym obiektem pożądania, a z tego, co wiedzieliśmy, na osiedlu był tylko jeden egzemplarz. Każdy chciał go mieć, był rodzynkiem, którego wartość wyceniano na kilka porządnych aut z mocami powyżej 300 PS plus przynajmniej dwa prototypy (o numerach poniżej 160). Co stanowiło równowartość złapania Stiwiego za jaja.
Plan był prosty. Stiwi wychodzi na spacer, pani spuszcza go ze smyczy, ja mam ze sobą kawałek kiełbasy, rzucam go psu, pies poschodzi, wącha i zaczyna jeść, a ja tymczasem podkradam się i chwytam. Kumple zza krzaków patrzą, czy aby nie oszukuję.
Mieliśmy pewne przewidywania co do jaj Stiwiego. Po pierwsze, byliśmy przekonani o tym, że są bardzo twarde, bo gdyby były sflaczałe, nie mogłyby tak rozpychać worka. Po drugie, ponieważ w słońcu zawsze się świeciły, co było w zgodzie z powszechnym powiedzeniem, kazało nam to przypuszczać, że pokryte są jakąś specjalną, śliską wydzieliną, czymś na kształt ślimaczego śluzu. Tak teoretyzowaliśmy.
Wszystko trwało ułamki sekundy. Jaja Stiwiego rzeczywiście okazały się twarde. Ale wbrew temu, co zakładaliśmy, były zupełnie suche, jakby jałowe. Zero poślizgu. Wyschnięta skóra, podobna w dotyku do pościeli. Byłem oszołomiony sukcesem. Kumple wiwatowali. Ale to mi nie wystarczyło, chciałem dokonać czegoś zupełnie spektakularnego. Ścisnąłem z całej siły.
Stiwi wydał z siebie jakiś zupełnie nieskoordynowany odgłos, coś na kształt warknięcia przechodzącego w szczeknięcie z jednoczesnym piskiem. Z pyska wyleciała mu kiełbasa. Podskoczył do góry, jakby wcale nie był buldogiem, ale jakimś terierem, w locie odwrócił się (a kiedy odwracał się, jego moszna wysunęła się z mojej dłoni) i kłapnął zębami.
Kumple uznali mój wyczyn za tak wspaniały, że do Lincolna dorzucili jeszcze Lamborghini Countacha S, nr 68 (V12/5167 cm3, 455 PS (!), 295 km/h) i prototyp (!) Bugatti 1D 90, nr 127. W czasie, kiedy naprędce handlowali obrazkami, żeby zdobyć dla mnie te najbardziej pożądane, lekarze na Traugutta eleganckim ściegiem cerowali moją rękę. Ściśnięcie jaj Stiwiego, rzecz niemal tak ekscytującą, jak uścisk dłoni ulubionego sportowca, okupiłem sześcioma szwami na kciuku. Zostałem bohaterem.
Ale nawet bohaterowie muszą czasem posypać głowę popiołem?
Stiwi, pies-potwór, który okalecza bezbronne dzieci, momentalnie został uznany za zbrodniarza, zebrał odruchowe cięgi od właścicielki i czekał na dalsze rozstrzygnięcia. Sama sąsiadka, uznana przez moją matkę za współwinną, wysłuchała tyrady, jakiej ja, w trakcie całego swojego życia, nigdy jeszcze z ust matki nie słyszałem, nie podejrzewałem nawet, że była do czegoś takiego zdolna. Sąsiad natomiast zaczął się zastanawiać, jak najtaniej psa uśpić. Jednym słowem: poprawne relacje w naszej klatce zawisły na włosku. Więc to, że, nękany wyrzutami sumienia, szybko się przyznałem, pozwoliło tak na prawdę uratować cały nasz mały wszechświat. Moja wina nie podlegała dyskusji, naruszyłem wszak świętą intymność i miałem teraz nauczkę, jak to się kończy, tak oznajmiła matka, ciągnąc mnie za ucho. Potem ścisnęła mnie z całej siły za rękę, a trzeba wiedzieć, że mocny uścisk w naszej rodzinie był kwestią genetycznej spuścizny i poszliśmy do sąsiadów. Przeprosiny zostały przyjęte, a pies wywinął się śmierci. W ramach zadośćuczynienia, musiałem jednak przez tydzień, od razu po lekcjach, wyprowadzać Stiwiego na długi spacer, podczas którego miał zrobić kupę. Ja chodziłem z wielkim białym bandażem, Stiwi zaś w kagańcu. Kumple trzymali się raczej z daleka.
Miałem mieszane uczucia względem tego sukinsyna. Poszarpał mi rękę i odebrał kieszonkowe na najbliższe trzy miesiące. Ale z drugiej strony, to kto się zaczynał i kto komu bardziej za skórę zalazł? Stiwi też wydawał się mieć ze mną spory problem. Należało mi się, to jasne, ale z drugiej strony musiał mieć poczucie, że grubo przesadził. Może nawet nie spodziewał się tego po sobie ? zadziałał jakiś instynkt, który do tej pory był głęboko ukryty. Tak wyszło.
Chodziliśmy, starając się jednocześnie nie zwracać na siebie uwagi. Takie wstydliwe lekceważenie, bardziej ze złości na samego siebie, niż z chęci obrażenia drugiego. Spuszczałem drania ze smyczy, ten właził na trawnik i coś tam węszył, coś tam skubał, potem zginał się w pół i odwrócony do mnie plecami, pośród gromkich bąków, robił kupę. Czego ja zdawałem się nie zauważać, ale jednak kątem oka patrzyłem, czy wszystko idzie zgodnie z planem. I on też zerkał za siebie, czy może ja nie zerkam, czy on się załatwia. Obaj staraliśmy się, żeby spacery nie trwały zbyt długo. Zawsze prowadziłem go na najbliższy trawnik. Szybkim marszem. Bez ociągania. A on: grzecznie podchodził, żebym zdjął mu smycz. A potem: żadnych obstrukcji. Żadnego wąchania i obsikiwania każdego napotkanego drzewa. Żadnego nawet latania za sukami. Posłusznie wracał do nogi.
Ale któregoś dnia lody wreszcie zostały przełamane. Przyznaję, to nie ja wyciągnąłem dłoń do Stiwiego, robiłem to tylko wtedy, kiedy musiałem chwycić za obrożę, nigdy z nieprzymuszonej inicjatywy. To Stiwi wyciągnął do mnie łapy. Kiedy odpiąłem mu smycz, odwrócił się i stanął na tylnich łapach, przednie opierając o moją nogę, a zaślinionym pyskiem otarł się o dżinsy. Nie mogłem go nie pogłaskać. Tak zaczęło się nasze kumplowanie, trwające przez kilka lat, w czasie których zabierałem Stiwiego na spacery tak często, jak tylko mogłem. Sąsiedzi chętnie się na to godzili, bo niemal zupełnie stracili serce do tego rozwydrzonego seksualnie i fizjologicznie stworzenia (choć trzeba to Stiwiemu przyznać, że z wiekiem zaczął się ograniczać). Potem jednak wyjechałem do innego miasta na studia. Nasze drogi się rozeszły.
Po paru latach, kiedy wróciłem do domu, a Stiwiego już zabrakło, zdarzyło się, że po osiedlu pałętał się jakiś bezpański pies, brudny, zmęczony, bez obroży. Ale poczciwie mu z pyska patrzyło. Podszedłem, pogłaskałem go i stwierdziłem, że czemu nie, mogę przygarnąć bezdomnego, zawsze przecież chciałem mieć swojego psa. Zabrałem go do domu. Na klatce wyprzedził mnie, zupełnie jakby wiedział, gdzie mieszkam. Kiedy zobaczyłem, jak wskakiwał po schodach, nie miałem już żadnych wątpliwości, to musiał być Stiwi Junior, podobieństwo było olbrzymie.
Jakub Tabaczek