Koniec i początek
Od wielu znajomych słyszę, że Sylwestra mają gdzieś ? że niby dlaczego akurat w ostatni dzień roku mają świętować? Kto ich zmusi do szampańskiej zabawy? Niby racja, zgadzam się i popieram, ale równocześnie zapytuję, dlaczego żaden z nich nie decyduje się zostać w domu? Bo prawda jest taka, że ostatecznie nawet najwięksi sceptycy ulegną tym mrocznym podszeptom i powędrują w noc, upstrzoną balonikami i serpentynami, obsypaną konfetti i brokatem. Do jakiejś knajpki albo do przyjaciół, albo przynajmniej pod Wieżę Ratuszową, by posłuchać zawodzenia Maryli Rodowicz czy innej Kayah, a o północy poczuć jak niewidzialna ręka Rynku chwyta za gardło. W świetle ogni sztucznych i fleszy, w ogólnym poruszeniu jednoczą się, bratają i roztapiają w tłumie. Niektórzy mówią, że to prastare rytuały, że ponawianie gestu stworzenia świata, aby odzyskać go mocnym i świeżym. Cóż, kiedy nazajutrz świat jest słabszy i zdecydowanie bardziej nieświeży, i jakby niestabilny ontologicznie? Może więc czcimy sam przymus ? który w ten sposób uczczony przymusem być przestaje? Bo oto największy, a pewnie i jedyny, cud: że kalendarz synchronizuje nasze wybuchy radości z tak niezwykłą precyzją, co do sekundy. Godzimy się na tę reżyserię i gładko wchodzimy w euforyczno-histerczyne role, rozumiejąc chyba podskórnie, że naprawdę świętujemy trwałość naszego świata, którego nie dotyczą żadne końce czy początki.
Endgame
Zwijamy sylwestrowe dekoracje ? zmiana scenerii! ? oto wracamy z dyskoteki na Galata, do naszego hotelu w dzielnicy zwanej Oumil. Noc dogorywa, ciemność blednie, wykluwają się z niej pomału dachy kamienic i minarety. Ale Stambuł jeszcze śpi. Gdy wchodzimy do hotelu (a jest nasz siedmioro), właściciele machają do nas z drink-baru i nawołują, więc dołączamy do nich. Rozmowa toczy się opornie we wszystkich znanych nam językach, ale po kilku szybkich, wściekle kolorowych drinkach gwałtownie wstaje świt. Wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi do baru wsącza się zawodzenie muezinów ? i nasi gospodarze wpadają na pomysł, aby nauczyć nas techniki modlitewnej. Padamy więc na ziemię, bijemy pokłony ? nie w tę stronę! głowa niżej! stopy razem! ? ciągle popijając i pękając ze śmiechu. I zanim przyjdzie ten moment, że trzeba będzie wstać, pójść na górę (w błogiej niewiedzy, co się za chwilę wydarzy), zanim wraz z bólem głowy powróci zdrowy rozsądek i principium individuationis, jest nieziemsko, jakby sylwestrowo, a nawet lepiej, jak gdybyśmy świętowali koniec świata.
Alternatywy
Sprawa jest oczywista, wiadomo, chodzi o uczestnictwo w tym, co wspólne, czyli komunikowalne ? o udział w zbiorowym illusio. Fakt, że odpadam od tej iluzji, że wtrącam się w bezsłowne katatonie, że czasem brak mi zmysłu udziału ? postrzegam na przemian jako przekleństwo i błogosławieństwo: raz przezroczysta przeszkoda, innym razem zbawienny dystans; albo zbyt głośna samotność, albo ożywcza obcość. A czasem jedno z drugim splata się we wzorzystą makatkę doświadczenia. Na przykład niedawno wybrałem się na koncert New Model Army, miałem darmowe bilety i ochotę wtopić się w tłum; na miejscu spotkałem trzech poetów śląskich, posłuchałem suportu kolegów z Sublokatora, wypiłem piwo, potem kolejne, i jeszcze jedno, i jeszcze ? a ze sceny dobiegał gitarowy hałas i prosty a mocny przekaz (?Brits out!?) ? po czym poszedłem pod scenę poskakać. Poskakałem pięć minut, pokrzyczałem ?put out the lights on the Age of Reason!? oraz ?give us liberty or give us death!?, ale zaraz mnie poczęła zastanawiać ta alternatywa: wolność albo śmierć. Jakby tu się kryła jakaś zagadka ? bez sensu, w każdym razie ta myśl błyskawicznie mnie zniewoliła, bo jeżeli wolność, to w tłumie, a mój zmysł uczestnictwa łagodnie obumarł. Zamiast tego wyskoczyły kolejne fałszywe alternatywy: albo skakanie, albo patrzenie, albo wrzask, albo wściekłość, i już tylko patrzyłem na tę spoconą, pijaną tłuszczę, miotającą się konwulsyjnie w świetle reflektorów (?jak zwierzęta!?). Wyosabniałem się z przyjemnością ? pomyślałem sobie nawet, że być może tańczą wszyscy, którzy zapłacili za bilet, a ja swoją wejściówkę muszę okupić emocjonalnym paraliżem (podobnie jak Ślązacy, którzy stali tuż przy wejściu niczym ochroniarze). Wolność albo śmierć ? a ja stałem w tłumie półżywy i sparaliżowany ? a wokół mnie muzyka zaostrzała obyczaje. Ale po chwili coś się we mnie gładko przełamało i znowu byłem cały w pląsach i w opętańcach, i śpiewałem ?we are old, we are young, we are in this together?, tak jak się należy na tego typu koncercie. A potem było znowu gorzej, tamci grali coraz głośniej, a ja coraz bardziej głuchłem, wyszedłem z klubu i wracałem przez straszliwą zawieruchę ? a może mi się zdawało? ? w każdym razie zawieruszyłem gdzieś klucze do domu.
Jerzy Franczak, ur. w 1978 roku, prozaik, eseista. Opublikował m.in. zbiory opowiadań ?Trzy historye? (2001) i ?Szmermele? (2004), powieści ?Przymierzalnia? (2008), ?Nieludzka komedia? (2009), tom esejów ?Grawitacje? (2007) oraz dwie rozprawy o literaturze nowoczesnej. Wykłada w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych UJ. W TVP Kultura prowadzi program o nowościach wydawniczych ?Czytelnia?. Więcej: http://franczak.wydawnictwoliterackie.pl.