– W pół drogi dokąd?
– W pół drogi do zamienienia się w rower ? odparł sierżant.
– Pański wywód jest na pewno wytworem wiedzy, bo nie rozumiem z niego ani słowa.
– Nie studiował pan nigdy w młodym wieku atomistyki? ? spytał sierżant, rzucając mi badawcze, zaskoczone spojrzenie.
– Nie ? odparłem.
– To bardzo poważne niedopatrzenie, ale i tak zdradzę panu, jak się sprawy mają ? rzekł. ? Wszystko, co istnieje, składa się z małych cząsteczek siebie, które latają zataczając koncentryczne koła, łuki, wycinki i inne niepoliczone figury geometryczne nazbyt liczne, żeby je na raz wymienić, nigdy nie spoczywają i nie zatrzymują się, ale mkną i pędzą tam, sam i z powrotem, bez przerwy w ruchu. Tych malutkich jegomościów nazywa się atomami. Czy nadąża pan inteligentnie za moim wywodem?
– Tak.
– Są ruchliwe jak dwadzieścia skrzatów tańczących na płycie grobowca.
Śliczne porównanie, mruknął Joe.
– Weźmy owcę ? ciągnął sierżant. ? Czymże jest owca jak nie milionami drobinek owczości, wirujących i drgających zawile wewnątrz niej samej? Czymże innym?
– Na pewno od tego zawroty głowy, zwłaszcza jeśli owo wirowanie odbywa się także w jej łbie ? podsunąłem.
Sierżant posłał mi spojrzenie, które on sam z pewnością określiłby jako non-possum i noli-me-tangere.
– Te uwagę można z powodzeniem nazwać czczym gadaniem ? powiedział ostrym tonem ? ponieważ włókna nerwowe i sam łeb owcy wirują w ten sam deseń, oba wiry znoszą się wzajemnie i proszę bardzo ? zupełnie jakby się upraszczało podzielną sumę, kiedy ma pan piątki nad i pod kreską.
– Prawdę mówiąc, nie przyszło mi to do głowy ? powiedziałem.
– Atomistyka to bardzo zawiły teoremat i da się go rozwiązać z pomocą algebry, ale należy to robić stopniowo, bo można stracić całą noc udowadniając jej cząstki przy użyciu liniałów, cosinusów i tym podobnych narzędzi, a na koniec wcale nie uwierzyć w to, co się udowodniło. Trzeba wówczas powtarzać cały dowód, aż znajdzie się taki punkt, w którym uwierzy się w udowodnione przez siebie fakty i liczby, jakby były przepisywane z podręcznika algebry Halla i Knighta, a potem posuwać się od tego konkretnego punktu dalej, aż uwierzy się dokładnie we wszystko i nie będzie się wierzyć połowicznie w niektóre fragmenty albo nosić w duchu jakąś wątpliwość, która uwiera jak zgubiona w pościeli spinka do kołnierzyka.
– Szczera prawda ? przyznałem.
– Po kolei i konsekwentnie ? ciągnął ? można śmiało wyciągnąć wniosek, że samemu jest się zbudowanym z atomów, podobnie jak kieszonka na zegarek, poła koszuli, czy narzędzie, którego używa się do wydłubywania resztek z zakamarków spróchniałego zęba. Czy wie pan, co się dzieje, kiedy uderzyć porządnym młotkiem do węgla albo tępym narzędziem w żelazną sztabę?
– Co?
– Kiedy spada cios, atomy wbijają się w spód sztaby, ściśnięte i stłoczone jak jaja pod dobrą kwoką. Z czasem zaczynają pływać dookoła, aż wreszcie wracają tam, gdzie były. Jeżeli jednak uderza się w sztabę odpowiednio długo i mocno, nie mają po temu okazji i co się wtedy dzieje?
– Trudne pytanie.
– O właściwą odpowiedź niech pan pyta kowala, on powie panu, że jeżeli będzie się uporczywie walić w sztabę, to stopniowo zniknie. Część atomu sztaby przejdzie do młota, a druga połowa w stół, kamień, albo inny przedmiot, który znajduje się pod sztabą.
– Powszechnie o tym wiadomo ? przyznałem.
– W sumie i na czysto wynik jest taki, że ludzie, którzy spędzają większość życia jeżdżąc na żelaznych rowerach po skalistych redach w tej parafii, mieszają swoje osobowości z osobowościami swoich pojazdów wskutek wzajemnej wymiany atomów. Zdziwiłby się pan, jak wiele osób w tych stronach jest niemal w równej mierze ludźmi i rowerami.
[w:] Flann O?Brien, Trzeci policjant, przełożył Andrzej Grabowski. Interpunkcja jak w „LnŚ” nr 5 z roku 1984.