Jest coś w Bakerze z Johna Frusciante, ale tylko pozornie. Bo nie idzie o samą utratę uzębienia w przednim odcinku (Chet Baker te braki odczuł bardziej niż gitarzysta Red Hotów – musiał przestawić się z trąbki na skrzydłówkę), czy o heroinowe okoliczności, w jakich do tych luk w – jak to się mówi za kratkami – „klawiaturze” doszło. Fizyczne podobieństwo jest dość uderzające, ale skala metamorfozy – różna. Baker z blond gogusia od pościelówy pościelów, „My Funny Valentine” (którą w „Utalentowanym Panu Ripley” usiłował skopiować Matt Damon) przemienił się niemal w odszczepieńca bandy Timothy Leary’ego. Frusciante na takiego lalusia nigdy nie pozował.
Tak czy siak ogląda się taki koncert z Belgii z 1964 roku, patrzy się na faceta bez zęba na przedzie, który całą tę kwestię ma w totalnej, albo i totalitarnej dupie (przecież to tylko zęby, do cholery!) – i kolana robią się miękkie, oczy szkliste, a ciało samo wzdycha i kładzie się, zblazowane. Największy twardziel pęka, jak taki Chet śpiewa ci tak:
’Jest coś w Bakerze z Johna Frusciante’
Tak, teraz mogę już umrzeć w spokoju.