A stoję oszklony oranżerią i słyszę wiatr. Raz uderzy kopytami koni ułańskich, to znowu pyłem węglowym chluśnie, aż się wzdrygają nasturcje ziewające mięsem, w którychem po pas.

Czas, myślę sobie, zebrać te uśmiechy, co po mnie biegają, w jedną twarz. I ta twarzą zwracam się w stronę wosków nocy, skąd księstwa moje rodem. A ręką wskazują tę opowieść pełną poręczy. Proszę bardzo.

Odwiedziny przyjaciela są wycieczką do zagajnika, gdzie w wiadomym krzewie kaliny rośnie z roku na rok coraz bardziej kuliste gniazdo. Różne od ptasiego, bo zewsząd zamknięte, tak że jądro światła raczej w nim domyślne niż sprawdzalne, kula jemioły, którą co roku żywimy nowym życiem, z ręki ciepłej jak mleko w skopcu rozszeptane nagłą białością.

Przyjemność ujmowania w zdania siebie człowieczego, siebie pulsującego czułością w stronę przyjaciela. Przyjemność opóźniania dreszczu, co przebiegnie dwa stojące ciała, kiedy i on, i ja położymy rękę na gnieździe, które przed chwilą opisałem, ja, mieszkaniec Absurdii, skazany na struganie obywatela republiki Wiary, Nadziei i Miłości.

[w:] Marian Pankowski, Rudolf, Warszawa 1984.