Autoportret z trumną
Hłaskowieją mi oczy, grochowaceją ręce,
jestem praskim drzewem
i rosnę w głąb liter.
Przepisuję się z wierszy na prozę,
trawię ruchliwość warszawskich gołębi,
bezrobotnych poetów,
kręcących z głodu ósemki.
Post.
Posprzątałem już w sobie,
zakręciłem się w słoje, obrosłem siatką ulic,
pogmatwałem kornikom sęki,
niech się naszukają, niech mnie żrą powoli.
Deszcz.
Przylatuje dzięcioł,
twarz mi puchnie z radości,
chyba chce się osiedlić,
drąży dziuplę, wydziobuje wersy.
Odwdzięczę się, będę delikatniał,
schowam pisklęta w powiekach,
zapuszczę korzenie.
Zaowocuję do wewnątrz.
But z porcelany
Cały dzień
nosiłem cię w kielichu głowy,
choć ostro bujało w tramwaju
nie uroniłem ani kropli.
Cały dzień
hodowałem cię w szklarni serca,
ptaki z zimna tłukły się o szyby
lecz nie wpuszczałem, żebyś mi nie zwiędła.
Cały dzień
w lodówce uwięzione światło
i pamięć po tobie, żeby w przydatności.
I zaglądałem, i głodny trzaskałem drzwiczkami.
Cały dzień
w pulsie, we mnie
dzień był ciężki, dzień podniósł mi krew,
dobrze, że w tej wannie są dziurki od nosa.
Bo pod wieczór
wylałaś się ze mnie na otwarte dłonie,
które to przed sobą niosłem
to kładłem po sobie.
Długo, długo szłaś krętymi schodami
z tętnicy szyi do tętnic udowych,
by się dalej w stopach ponieść echem
i po marcu krążyć, po mieszkaniu.
Teraz powiem o mnie.
Póki zima, póki zamróz szklany
jestem nadwrażliwy, jestem delikatny,
jestem tylko parą butów z porcelany.
I grzecznie poproszę, bądź bardzo uważna,
nie stepuj z radości kiedy się spotkamy.
Jesienne porządki
Jestem poza tym.
Już nie chce mi się do siebie odpisywać.
Rozmazuję palcem listopad
na matowych szybach, wodzę
dłonią po jesieni pochowanej
w kieszeniach garnituru, książkach,
zielnikach z dzieciństwa,
winylowych płytach.
Patrzę bałaganem na rzeczy, leżę,
na twarzy mam sufit,
obok mnie pety z popielniczki,
zwitki czerpanego papieru, celebryci
utajeni za zasłoną znaków wodnych:
Chrobry, Mieszko Pierwszy i Kazimierz Wielki.
Mój własny banknot jest niepodrabialny,
w serii ma trzy samogłoski i portret Rimbaud.
To najwyższy nominał, mogę nim zapłacić,
matce przerażonej moją dziwacznością,
kiedy wróci z pracy, znad kasy
i znów z rajstop wysypie
ponure stopy pokryte gruzłami żył,
pomoczy, ponarzeka, poczyta kryminały,
pośpi się, do snu się obudzi, a potem nastawi
nam wszystkim herbaty, odpowiednie kanały w tv,
nadrobi wreszcie śniadania na przyszłość,
na dekady, mantry, spowiedź, ekshumację,
zagrzechocze modlitewnym młynkiem
lodówki lub drzwi wyjściowych na korytarz bloku,
zakręci się na pięcie i wyjdzie wczesnym rankiem,
by nigdy nie wrócić.
Już nie chce mi się odpisywać do siebie,
a jesień wciąż śle chłodnych posłańców
i liście zamiata mi w skrzynkę od zmarłych.
Nie zatrzymam pór roku, co dopiero matki.
Panta rhei
W błogosławieństwie burz na morzu się ocknąłem
Dziesięć nocy jak korek tańczyłem na fali. Arthur Rimbaud, Statek Pijany
Nie szukaj mnie w tym mieście, jestem znacznie dalej,
coraz oszczędniej piszę, wyprzedaję książki,
coraz więcej miejsca robię dla uchodźców
w wierszach.
Przyglądam się szafkom i widzę szalupy,
wyrzucam z nich wszystko, co może spowolnić
podróż, dokumenty, walizki, rozchodzone buty,
słoiki ? te jednak zostawię, bo mogą się przydać
na listy, kiedy zniknie zasięg.
Wywożę nad rzekę szklanki i talerze,
to co będzie dryfować i jest niewywrotne,
jestem coraz lżejszy, odzyskałem przestrzeń,
mam nową świadomość, trzy puste pokoje –
wszystko żeby płynąć.
Panta rhei, żegnaj stary świecie,
nie szukaj mnie w tym mieście, jestem znacznie dalej,
odkręciłem krany i kulę się w wannie.
(uchodź.com dedykuję)
Przystanek Stare Miasto
Wyimek przystanku,
staruszkowie w przedwojennej
modzie.
Urocza para ? rzekłbym
? tak starowiosenna,
czarno-białe opaski na rękach.
Jaka dziwna jesień,
jaka dziwna wiata,
jaki dziwny rozkład.
Ten rozkład dwudziestki,
który drobnym maczkiem
prześwituje przez nich.