Czasami, kiedy mam swój dobry dzień, potrafię zachowywać się jak w pełni sił i zręczności lat męskich. Sunę jak cień od jednej kępy krzaków do drugiej. W butach, po trzydziestu latach smarowania przesiąkniętych tłuszczem, brodzę w lodowatej wodzie. Na marynarkę wkładam swoją starą obszerną niedźwiedzią szubę. Na brodzie osiada mi szron, ale dłonie w jednopalcowych rękawicach mam ciepłe. Widzę doskonale, czujnym uchem łowię wszystkie dźwięki, wciągam nozdrzami powietrze jak myśliwski pies, odczuwam niekłamaną radość.

Dzisiaj zostawiam swego konia ze spętanymi nogami w miejscu, gdzie na nagim południowo-zachodnim brzegu zaznacza się linia traw bagiennych, i zaczynam przedzierać się przez trzcinę. Zimny, suchy wiatr wieje mi prosto w oczy, podobne do pomarańczy słońce wisi nad horyzontem w czarno-purpurowe smugi. Niemal natychmiast, z wprost absurdalnym szczęściem, natykam sie na antylopę, kudłatego kozła z ciężkimi zakrzywionymi rogami, ze zmierzwioną zimową sierścią, który stoi opodal i chwieje się na nogach, sięgając po wiechy trzcin. Z odległości niecałych trzydziestu kroków widzę spokojny, kolisty ruch jego szczęki, słyszę plaskanie kopyt. Na kępkach długiej sierści nad stawami pęcinowymi dostrzegam wianuszki zamarzniętych kropli wody. Zdaję sobie sprawę, że udało mi się wtopić w otaczającą mnie przyrodę. Spokojnie, wykorzystując moment, kiedy kozioł, podgiąwszy przednie nogi pod klatkę piersiową, dźwiga się w górę, łagodnym ruchem podnoszę strzelbę i kieruje muszkę za jego łopatkę. Ruch jest płynny i zdecydowany, ale zapewne lufa zabłysła w słońcu, gdyż zwierzę, opuszczając nogi, odwraca głowę w moim kierunku. Kopyta z łoskotem uderzają o lód, szczęka nieruchomieje, patrzymy na siebie badawczo.

Nie czuje przyspieszonego tętna: najwidoczniej to, czy kozła zabiję, nie jest dla mnie ważne.

[w:] J.M. Coetzee, Czekając na barbarzyńców, przeł.  Anna Mysłowska, Kraków 2003.