Tak mówił tato na kasetę z tym kawałkiem: fanki kołmedina, a my z bratem sobie wyobrażaliśmy, co to może znaczyć, kiedy za każdym razem zapuszczał to w naszym żółtym (kapitalnie żółtym, genialnie żółtym) maluchu (rejestracja WBE 2204, chyba taka) – który potem gdzieś został sprzedany, jak się wyprowadzaliśmy z jednopokojowego mieszkania, każdy z rodziców w swoją stronę.
No i tak to było. Tłuste bity, oryginalne (no co?!) intonowanie rymów, czapeczki z doskonałym ułożeniem kąta daszku i łańcuchy na szyi. Ale o tym, jak ci raperzy wyglądają, mieliśmy się przekonać dopiero później. Tymczasem za łepka był tylko maluch, lipiec, niedziela i jazda na mszę do Jodłownika. Dziurawa szosa, białe skarpetki do sandałów i pierdzące głośniki – prawemu odklekotała się przednia ścianka i było widać ruch membranki, kiedy podkręcaliśmy basy. Podskakiwał wtedy na nich piasek i zasuszone komary.
Długo miałem to skasowane z pamięci. Ale jak już się odpamiętało, to od razu jutjub i czterokrotny plej.
Fanki kołmedina:
Ale przecież nie tylko to. Od razu się przecież przypomniał też Flavour Flav, gość z Public Enemy, niepokonany nosiciel zegarów kuchennych na szyi w ramach oprotestowywania złotych łańcuchów – bo przecież na co komu łańcuch, w sytuacji gdy ma złote zębiska i osiemnastokaratowy zgryz:
Taki to fleszbek. Ale do dzisiaj przecież, gdy się patrzy na bibojów z połowy lat osiemdziesiątych, to po karku i kłykciach przechodzą ciary. Czuć mrowienie w zelówkach. I ponowną chęć zostania człowiekiem gumą. Zakłada się wtedy dres. Wyciąga z piwnicy łokmena na kasety. Buty z samopompującymi się sznurówkami. I próbuje się szukać zaginionej deski, którą ktoś kiedyś zajumał z piwnicy. Zwłaszcza tam, gdzie czuć moczem i wilgoć się przylepia do włosów. Bez deski nie ma szans.
Albo odnajduje się w sobie pasję zamiatacza ulic. Ten gość wymiata!
grz
Fleszbek to kolejna efemeryda, przegląd takich małych przebłysków z czasów, gdy się było pacholęciem. Przegląd tego, czym się za dzieciaka żyło, czym jarało. Z czasów, do których chciałoby się przetransportować na stopa.
Poprzednie fleszbeki.
No – nie, dziękuję.
(Szkoda, nawiasem, że trywializuje Pan niezłą witrynę takimi bzdetami.)
O rany, dość to niezwykłe, uzmysłowić sobie coś takiego, bo dotychczas żyłem w przeświadczeniu, że występuję w imieniu społecznie wykluczonych; w roli rzecznika intelektualnie spauperyzowanych i niedoinwestowanych możliwościami przekazywania pokoleniowych doświadczeń. A tu takie otrzeźwienie.
A mnie się podoba. Dziękuję – jestem na tak.
ot, ciekawostka