Lubię sierpień. Miły, szybki miesiąc. Zwykle ląduję w jakichś górach i nie chce mi się stamtąd wracać. Góry lubię z różnych względów, ale najbardziej dlatego, że w końcu można się tam porządnie nachodzić. Chodzenie to w ogóle już trochę zapomniana i mocno niedoceniana przyjemność. Coś się pozmieniało. Nawet pies moich znajomych nie bardzo lubi spacery. Na przykład nad polskim morzem ludzie zwykle rozkładają swoje sprzęty gdzieś przy samym wejściu na plażę i w tłumie siedzą/leżą/przyglądają się sobie nawzajem całymi godzinami. Nawet na plażach naturystów. I najwyżej czasem ruszą się trochę zamoczyć, żeby spokojnie wysikać się w wodzie i przy okazji schłodzić sobie kark. A jeśli to nie jest polskie morze, tylko jakiś cieplejszy akwen, to zwykle wybierają przyplażowe, zatłoczone baseny albo te plastikowe leżaczki z osobistymi parasoleczkami, ustawione jeden przy drugim, niedaleko baru, gdzie co chwilę jakiś dziadziuś rozkłada szeroko ramiona, żeby utulić wnuczkę lub jej potencjalną koleżankę, a inni dziadziusiowie patrzą na to z mniejszą lub większą zazdrością lub podziwem i zaraz też są skorzy do szerokiego rozkładania ramion. W górach zresztą też jest podobnie. Nawet w tych w miarę pustych bywa zwykle szczyt lub inna atrakcja, gdzie nawet trudno znaleźć miejsce, w którym można na chwilę usiąść i spokojnie zdjąć buty i skarpetki. Oczywiście, jeśli jest dobra pogoda. Przy złej, nawet tam można wszystko i wszędzie, czyli głównie wymęczyć/nacieszyć się chodzeniem i brakiem towarzystwa. Identycznie jak nad polskim morzem. Przy złej aurze, cieszą się restauratorzy, bo u nich odbywa się wtedy właściwie to samo, co na plaży, tylko w inny sposób. Ludzie na siebie patrzą. Ale co nas to teraz obchodzi, skoro miało być o chodzeniu. Chodzenie niby jest okropne, bo człowiek zmienia swoje położenie bardzo powoli, męczy się przy tym i nie bardzo wie, czemu to ma służyć. Nogi go bolą, plecak uwiera. Jak plecak jest słaby, to pot leje się między pośladki, dlatego warto nieść na ramionach coś niezłego. W plecaku butelka na wodę z dobrze obmierzoną zawartością, coś do jedzenia (w żadnym razie książka) i to co może być potrzebne przy nagłej zmianie pogody. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w górach nie ma złej pogody, tylko zły ekwipunek. To strasznie głupie zdanie, ale jest w nim odrobina racji. Jeśli nie masz ze sobą kilku rzeczy, na które można liczyć w razie czego, głupotą jest nocowanie w kociołku lub na wypłaszczeniu pod jakąś skałą. Nawet latem przy dobrych prognozach pogody i nawet jeśli te góry nie są zbyt wysokie. Właściwie to trochę po to się tak długo i mozolnie idzie od rana. Żeby znaleźć dobre miejsce na nocleg. A nocleg odbywa się właściwie nie dla snu, tylko dla przebudzenia. Szczególnie kiedy dokonuje się ono w samotności. Przebudzenie w kociołku otwartym na wschód jest warte kilku dni marszu po najgorszych urwiskach. To jest coś, czego nie da się sfotografować, namalować, sfilmować, a nawet opisać w stopniu oddającym chociaż dziesiątą część tego fenomenu. To jest życie. Chociaż niecałe. To jest stan zachwiania się wielości i jedności. Nie da się o tym wiele powiedzieć. I nie ma co o tym gadać.

Oczywiście nie zdradzę lokalizacji swoich ulubionych kociołków, ale namawiam, jedźcie w Gorgany, w rumuńską część Karpat (Marmarowskie, Bystrzyckie, Sybińskie) albo na chorwacką Paklenicę, póki to jeszcze wygląda, jak wygląda. Swojego ulubionego łańcucha, z oczywistych względów, tutaj nie ujawnię, ale w ramach rekompensaty zacytuję fragment Jalu Kurka i jego (nie polecam) ?Księgi Tatr?. ?Chmury zasłaniały horyzont. Dzień wstał posępny, słotny, padał śnieg pomieszany z deszczem? i trochę dalej ?W każdym źlebie huczała siklawa. Toczyły się kamienie wypłukane z łożysk. Lało się z turni i nieba?. Czego i Państwu życzę. I jeszcze tego, co po powrocie. Jak się już idzie chodnikiem, po płaskim, w suchym i czystym ubraniu, w zwykłych butach, to nogi tak sprężynują, że ma się wrażenie, jakby się szło w podskokach. Bardzo przyjemne. Cieszy.




Jacek Bierut