payload.cargocollective.com

payload.cargocollective.com

Miałem dopiero co miłą okazję popijać świetne miejscowe wino w gaju oliwnym, słuchając przy tym cykad, które im jest cieplej, tym głośniej się drą, a niemal zaraz potem w dość chłodny wieczór trafiłem na koncert ?Krzysztof Penderecki & Jonny Greenwood? we wrocławskiej Hali Stulecia, zorganizowany z okazji Europejskiego Kongresu Kultury. W obu przypadkach dotknęło mnie to samo. Dotyka mnie to zresztą od dawna. Nawet gdybym siedział nad tym rok, nie dam rady napisać choćby jednego akapitu oddającego energię i przestrzeń tych brzmień. Nie czytałem też niczego, co w tej kwestii mógłbym uznać za próbę w pełni udaną.

Owszem, literatura wypracowała trochę środków przydatnych w ?umuzykalnianiu? tekstu, przede wszystkim wykorzystywanie różnic brzmień (?kolorów?) samogłosek i grup spółgłosek, dość łatwe operowanie rytmem i akcentami, nawet możliwość przemieniania intonacji w imitacje melodii, ale to wszystko (w porównaniu choćby z możliwościami orkiestry symfonicznej lub cykadzich odnóży) są środki przypominające próby grania muzyki (choćby Pendereckiego) na dziecięcych cymbałkach (dzwonkach niechromatycznych, tych z jednym i krótkim rzędem kolorowych, metalowych płytek). Cała kwestia tej dotykającej mnie niemożności nie leży jednak w tym dość ubogim zestawie dostępnych literaturze narzędzi. Trudność polega na czymś bardziej zasadniczym. Muzyka i literatura różnią się w jeszcze jednej ważnej domenie. Nie chodzi mi tu o pola sensów obecne w dziele literackim lub brak jasnego znaczenia w muzycznym. I nawet nie o różnice ?wrażeniowe?, biorące się z aktywności różnych zmysłów u odbiorcy muzyki i u odbiorcy literatury. Chodzi o zupełnie różne traktowanie czasu w ?dziele?.

Niby obie dziedziny opierają się na czasie linearnym, ale w zupełnie różny sposób. Muzyka stara się być ?realizacją? czasu, a sam czas jest jej (poza powietrzem) podstawowym nośnikiem, w sposób naturalny tworzy jej ?porządek?. Muzyka bez czasu nie istnieje. Literatura, choć też dzieje się w czasie i jego następstwach, i w czasie jest ?realizowana?, próbuje się od jego dyktatu uwolnić, wręcz stara się stworzyć wrażenie kumulacji czasu, zachwiać jego linearność, grupować czas (tak jak grupuje sensy). Literatura od czasu się odwraca. Próbuje tworzyć ?momentalne? budowle z nagromadzenia znaczeń i wrażeń. Niejako gromadzi czas. Nie chodzi mi, oczywiście, o czas opowieści, ale o wrażenia percepcyjne odbiorcy. Sterowane nie przez autora, tylko przez doświadczenia czytelnicze, przyzwyczajenia. Rutynę. Konieczność kumulowania w pamięci ?operacyjnej? dużych partii tekstu. Jakże często czytamy coś, co spodziewamy się ?rozumieć?, bądź ?zrozumieć?, dopiero ?później?. W muzyce jest znacznie więcej natychmiastowości. Pamięć jest absorbowana w zupełnie inny sposób. Niejako kontrolnie. Jeśli w wykonaniu nie pojawi się fałszywy dźwięk, niezamierzone odstępstwo od rytmu lub źle złożona fraza, właściwie możemy z pamięci nie korzystać. Daje to nam dużo więcej wolności, doraźności, odskoczni. Wrażenie wypływa z innego wrażenia i przygotowuje do kolejnego. Wszystko w dodatku nakłada się i przekłada na indywidualne skojarzenia i niemal dowolne percepcyjne ścieżki. Mówiąc inaczej, muzyka jest znacznie bliższa ?ludzkim?, w dodatku osobniczym, skalom, jak na przykład oddech idzie za oddechem, dzień za dniem, liczby kolejno po sobie, jak na przydrożnych słupkach, literatura próbuje natomiast skal innych, aż boję się je nazywać ?kosmicznymi? lub lepiej ?kwantowymi?. To, że w jednej chwili czasem można, a nawet należy, iść jednocześnie w lewo i w prawo. To, że księżyc świeci, bo na niego patrzymy, a nie dlatego, że świeci. Bo czy w powieści księżyc świeci, pomimo tego, że nikt nam o tym nie powiedział? Nie zagłębiając się w szczegóły, trzeba jasno powiedzieć, że są to z naszej (dostępnej nam realnie) perspektywy skale znacznie bardziej sztuczne. Skale ułudy. Skale wiedzy i wiary. Często skale wynikające tylko z naszych doświadczeń czytelniczych. Zawsze niewystarczające. Zawsze liczące na naszą intelektualną aktywność i całkowicie od niej zależne. Pewnie dlatego ?ludzkość? znacznie wcześniej wymyśliła i doceniła muzykę. Może nawet ją ?zauważyła?. Odkryła. Literatury nie można było odkryć.

Jej wymyślenie to już była zupełnie inna historia. Prawdopodobnie wzięła się z przypadku. Z ciągu przypadków. Sama potrzeba opowiadania nie wystarczyłaby, żeby powstała literatura taka, jaką znamy. Kluczową rolę odegrało tu chyba coś innego. To wszystko, co jest związane z potrzebą kłamania i zyskiwania w oczach innych czegoś właśnie przy pomocy kłamstwa. Zestawiania ze sobą w różnych proporcjach prawdy i kłamstw. Kłamstwo w muzyce od razu słychać. Kłamstwa w literaturze jest tak dużo, że nie próbujemy go nawet zauważać, a już na pewno tropić. Jest dla niej niemal naturalne. Jest go więcej niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie ludzkiej aktywności, z polityką, jasnowidzeniami i potrzebami religijnymi włącznie.

Dlatego wydaje mi się, że najlepsze dzieła literackie to są właśnie te, które próbują choć w minimalnym stopniu realizować się na sposób ?muzyczny?, ale nie w warstwie brzmieniowej (choć to też jest atrakcyjne), czy organizacyjnej (co jest jeszcze ciekawsze i bardziej pociągające), tylko w warstwie prostego realizowania czasu i stwarzające (choć) wrażenie uwolnienia się od kłamstwa, bez potrzeby wprowadzania kategorii prawdy. Tak śmiało o tym piszę, bo z wielką przyjemnością (zdanie po zdaniu) przeczytałem po latach pewną idealną w tym względzie książeczkę, ?Śmierć pięknych saren? Oty Pavla. Czytanie tego drobiazgu, to prawie jak siedzieć w gaju oliwnym, niespiesznie popijając w cykladzkim hałasie świetne miejscowe wina. Łyczek po łuczku. Każdy w swoim czasie. Kiedy księżyc świeci niezależnie od tego, czy na niego akurat patrzymy, czy nie.



Jacek Bierut