Uderz w stół, a nożyce się odezwą? To nie zawsze jest prawda, ale czasami tak, chociaż to zazwyczaj żadne tam nożyce, najwyżej nożyczki. Po ostatnim felietonie (obok innych) doszło do mnie trochę oburzonych głosów, nawet niektóre oburzone bardziej mną, niż tym co tam było napisane. Niby zrozumiałe, ale mnie bardziej dziwi fakt, że niektórzy (tacy niby znawcy) nie zauważyli, że to był felieton (a nie recenzja książki), a także to, że nie zauważyli, o czym on był ? nie o książce, tylko o sposobie w jaki powstała.

Ale zostawmy te głosy, bo mamy tu do omówienia ważniejszą rzecz. O wiele ważniejszą. Bo jeśli coś cieszy, jest chyba ważniejsze. We wspomnianym felietonie pisałem o tym, jak istotna wydaje mi się kwestia rzetelności w działaniach okołoliterackich, zwłaszcza wydawniczych i ? że tak brzydko powiem ? selekcyjnych. Na przykład w kwestii zmysłu powonienia. Mówię tu także o substancjach lotnych i stałych niewolnych od smrodu. I chyba dobrze pokazać coś na przykładach i prosto, żeby nie było nieporozumień z rozumieniem (a właściwie z nierozumieniem). Otóż jak te rzeczy robić dobrze i pachnąco pokazuje nam (i mam nadzieję niektórych zawstydza) Mariusz Grzebalski ze swoimi współpracownikami, bo ich praca włożona w serie książek pod szyldem ?Wielkopolskiej Biblioteki Poezji?, ?Biblioteki Poezji Współczesnej? i ?Biblioteki Prozy Współczesnej?, wydawanych przez Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, jest nieoceniona i chyba trudno będzie przedobrzyć z chwaleniem.

Jeżeli mam tu chwalić prosto i zrozumiale, to napiszę, że czasem częściej, czasem rzadziej, ale w swojej skrzynce pocztowej w jakiś cudowny sposób znajduję koperty z książkami (znaczy wiem, że przynosi je listonosz, ale to i tak jest cudowne), i jeśli widzę na którejś z nich pieczątkę z Poznania, to zawsze otwieram. Zawsze. A jeśli akurat otwieram także inne, to zaczynam od tej. Z jakąś dziecięcą radością, spodziewając się miłej niespodzianki. A czemu tak się dzieje? Człowiek uczy się w sporej mierze na doświadczeniach (bo nie jest zbyt mądry i chyba nigdy zbyt doświadczony), i jeśli w jakichś okolicznościach spotkało go coś miłego, to na zasadzie analogii, kiedy te okoliczności się powtarzają, zazwyczaj również oczekuje powtórzenia tych miłych doznań. Jasne to jest? Tym, którzy nie zrozumieli poprzedniego felietonu, podpowiem tu, że bardzo chwalę, czyli że mi się podoba, znaczy, że jestem na tak. Niejako w ciemno.

Bo tych miłych doznań po przesyłkach z Poznania było już naprawdę sporo. Wszystkiego nawet nie powinienem tu wymieniać, żeby ten tekst nie stał się nudny, ale chociaż napiszę coś o tych, które ucieszyły mnie najbardziej, przynajmniej ostatnio. O ?22? Sendeckiego już tutaj pisałem, chociaż to nie jest książka do pisania o niej. To jest książka do czytania i się wzruszania. Co co jakiś czas ponawiam i się tym wzruszeniem już nie dzielę. Bo wzruszenie nie do tego służy. Co i Państwu polecam. Wcześniej był ?Asortyment? Pióry (duży wybór) i dwie książki Wiedemanna (nowy tomik i książka zbierająca tomiki dotychczasowe). Pióro, który od ?Okęcia?, wydanego przed siedemnastu laty w nieodżałowanym Przedświcie, coraz konsekwentniej i z większą maestrią pisze wiersze Tadeusza Pióry, dokładając im co rusz dodatkowych wyzwań, obostrzeń, i przyrządzając je według coraz bardziej wymyślnych przepisów, cały czas jednak na własnej patelni i z własnym zestawem naturalnych, świeżych, aromatycznych przypraw. I Wiedemann, który od ?Samczyka?, wydanego przed czternastu laty w nieodżałowanej serii ?Obserwatora?, z coraz większym kunsztem, a zarazem z jakąś dziwną (bezczelną) prostotą, migotliwością i lekkością pisze wiersze Adama Wiedemanna, dokładając im nie tylko smaczków rzeczywistości, ale także własnych kubków smakowych i z przypraw wspomagając się jedynie najprostszymi szczyptami. I tak w dość nieodległych od siebie chwilach można się było spotkać z dziełem obu tych poetów, rozrzuconym, dojrzewającym w czasie, w tym samym czasie, i sobie popatrzeć we własnym fotelu, jak ta poezja własnymi drogami chodzi, czasami wręcz w przeciwnych kierunkach i sobie na złość, jak się w tym buduje, jak się tym międli i napachnia, i jak budujące jest to, że to jej poróżnienie (i ona sama w różnych zapachach) wciąż wzrusza, a nawet wciąż bardziej. Ale mówimy tu o starszakach, o wyjadaczach, którzy jeszcze zębów nie zjedli, a Grzebalski wcale nie idzie na łatwiznę, stawiając tylko na sprawdzone konie, sprawdzone gonitwy i sprawdzone tory.

Na przykład pewnego dnia w skrzynce znalazłem świeżynkę, czyli ?Dwa fiaty? Bargielskiej. Dużo już ciepłych słów o tej książce powiedziano, sporo napisano i ja troszkę już wspominałem, ale nie będę tu psuł sobie teraz humoru stawianiem się w podejrzanej, niewdzięcznej i znojnej roli krytyka literackiego, bo to jest felieton o tym, jak mi ładnie pachnie robota Mariusza Grzebalskiego i ile mam z niej frajdy. Mówiliśmy o Bargielskiej. Człowiek otwiera kopertę, czyta i już wiosna, chociaż naprawdę wciąż jeszcze trzymała zima. Potem czyta jeszcze raz i wiosna nie mija. Prawie każde zdanie, zanim się skończy, już kwitnie od nowa, jakby miało po dwa słońca albo jakieś niewidzialne motorki z niewidzialnymi solarami i lunarami w napędzie. Po dwa początki i po dwa końce. Prawie każda strofka. Jakby się w kwitnącym sadzie siedziało i piło coś, co zostało sporządzone z owoców, które ten (właśnie ten) sad (akurat w tej chwili) urodził. Bo książka te odwieczne, raczej smutne, śmierdzące nieco stęchlizną, wyeksploatowane do szczętu tematy i wątki, porusza świeżutko, smacznie i wonnie, że aż spodziewamy się owocu i jego szumu we własnej głowie.

Jak Bargielska to robi, to jest bardzo ciekawa sprawa i na pewno warto to prześledzić dokładnie, ale w tym felietonie bardziej ma nas zająć to, jak ten Grzebalski to robi? Chyba znam odpowiedź. W przeciwieństwie do wydawcy, który był cichym bohaterem poprzedniego Duktu (i który uparł się wypowiadać to trudne słowo w nazwie poznańskiego wydawnictwa w brzmieniu ?bibloteka?), Grzebalski czyta, rozumie i wydaje to, co jest dobre. Proste? Merkantylne pobudki, biznesowe (biznesowe w cudzysłowie) strategie, techniki manipulacji, osobiste preferencje (pieniądz ponad wierszem, pod wierszem, idący za wierszem, i jeszcze od tych, którzy skandują pochwalne okrzyki) to nie jest lepsza strategia. Nakłanianie ludzi, żeby chwalili za frajer coś, czego być może w innych okolicznościach w ogóle nie zdecydowaliby się chwalić ani nawet o tym zająknąć. Czytam na przykład ?Metale ciężkie? Pawła Kozioła i tak sobie myślę, co Grzebalski ma wspólnego z Koziołem? Nic. Albo z Kaczanowskim? Poeta Grzebalski z poetą Koziołem (lub Kaczanowskim) idą naprzeciw siebie dużo bardziej, z dużo wyraźniejszymi taranami, niż Pióro z Wiedemannem. A jednak książka Pawła Kozioła (jak i Kaczanowskiego) ukazała się w Poznaniu. Dlaczego? Coś mi się wydaje, że to jest proste. Bo czytam i widzę, że jest po prostu dobra, warta zawracania nią ludziom głowy. Wystarczy umieć to zauważyć i mieć czyste intencje. Ot, cała strategia wydawnicza.

Albo książka prozatorska Adama Poprawy. Mam wrażenie, że proza służy ostatnio przede wszystkim do tego, żeby wydawcy dali radę zarobić na niej jak najwięcej (choć w rzeczywistości często chodzi o to, żeby jak najmniej stracić), a tu WBPiCAK w Poznaniu za sprawą redaktora serii wydało coś, co z oczywistych względów nie sprzeda się w dużym nakładzie. A ileż ta książka niesie ze sobą radości, ileż delikatnego gmerania w języku, jaki tam jest nasłuch i jak wdzięczne wygrywanie szczegółu, ile dystansu do siebie, do pisania, do tego, co napisane. I gdyby się zastanowić, czy jednak nie byłoby tej książce lepiej w wydawnictwie bardziej obecnym na rynku książki, w księgarskich witrynach, to jednak chyba doszłoby się do wniosku, że nie, że tu jej najlepiej.

thisisnthapiness.com

thisisnthapiness.com

Bo jest coś dziwnego w tym wydawnictwie, coś co od razu mnie zachęca. Nie ma tego szumu, tych pretensji, tego krzyku, że mój jest cały tort (a nawet wisienka). Bo o cóż więcej chodzi w literaturze? O to żeby pisarz dobrze pisał, wydawca dobrze wydawał, a czytelnik dobrze czytał. Tak jak ja przeczytałem ?Miłobędzką wielokrotnie?, choć nie przepadam za czytaniem książek krytycznych. Przeczytałem, bo czytanie zwyczajnie sprawiło mi przyjemność. Nie zauważyłem żadnego pośpiechu, żadnego wciskania mi kitu, nikt mi tego niczym obcym nie obudował. I przeszedłem przez tę książkę z rzadko odstępującym mnie wrażeniem, że niby czytałem Miłobędzką, z przyjemnością, zrozumieniem, jakimś tajemniczym porozumieniem, które autorka zawiesza gdzieś nad tekstem i trafia nim w czytelnika, a nie w to, co on wie o poezji i czego się po niej spodziewa, i na co jest gotowy, a tu, w książce krytycznej, nikt mi tego nie ukradł, nie zagadał, nie sprowadził na ziemię, za to dostałem cudze odkrycia we własnych doświadczeniach, wnoszące coś więcej, niż tylko porządek, w jakim zrealizowały się we mnie te wiersze. I to wszystko bez trąbienia w (papierowe zazwyczaj) trąby i walenia w (kartonowe niekiedy) werble.

Wracając do poprzedniego felietonu, napisałem, że poetę (poetkę) dość często daje się poznać po trzeciej książce. Tak jak z Bargielską. I tak jak z ostatnią książką poznańskiego wydawnictwa ? z Maciejem Gierszewskim.

Jacek Bierut




Pierwszy Dukt tutaj.