28.media.tumblr.com

28.media.tumblr.com

Bywa tak, że pisarz nie może pisać. Co wówczas robi taki ktoś? Sporo zależy od tego, jak się nazywa (czyli od czegoś, co go na pewno odróżnia od innych pisarzy), co dotąd napisał i jak to zostało przyjęte, a nawet sprzedane. Czytelnik, kiedy nie może czytać, przestaje być czytelnikiem i w sposób naturalny staje się kimś innym, widzem, ojcem/matką, spacerowiczem, pracownikiem, człowiekiem, który śpi, pasażerką, klientką, kochanką/kochankiem, człowiekiem, który pije, politykuje i obrabia tyłki albo tylko pije, spadochroniarzem, wiernym, uczestnikiem kursu, człowiekiem, który idzie w góry, przestępcą, piratem drogowym, właścicielem psa, człowiekiem, który odkręca kurki, spekulantem giełdowym, donosicielem, roznosicielem, nosicielem lub kimkolwiek zechce lub do czego coś lub ktoś go przymusi, zachęci lub w inny sposób skłoni. Pisarz, który nie może pisać, o ile naprawdę jest pisarzem (ale co to znaczy?), nawet jeśli staje się na ten czas kimś innym, nadal jest pisarzem, tyle że takim, który nie może pisać (czyli pisarzem w gorszym stadium; najgorsze stadium to chyba pisarz, który wprawdzie może pisać, ale robi to, cholewcia, źle).

Kiedyś stary dobry kumpel (niepisarz) spytał mnie o to, co robię, kiedy nie mogę pisać. Zbyłbym pewnie to pytanie milczeniem, gdyby zadał je ktoś inny, ale nie zadał. Piszę recenzje, odpowiedziałem, bo wówczas w dużym stopniu było to zgodne z prawdą, a mówienie nieprawdy staremu dobremu kumplowi wydało mi się słabe.

Jakąś radość, przyznam, sprawiało mi w tym okropnym niepiśmiennym stanie, pisanie o książkach, które napisali inni. Czy można z tego wysnuć wniosek, że recenzje piszą pisarze, którzy nie mogą pisać (akurat nie mogą, od dawna nie mogą, bądź nigdy nie mogli, ale sądzą, że to się zmieni)? Nie można stąd wysnuć takiego wniosku. A nawet takiego, że recenzje piszą ci, którzy nie mają nic lepszego do roboty. A jaki wniosek można z tego wysnuć? Przede wszystkim ten, że czasami, będąc w okropnym stanie, można coś robić z radością. I może na radości właśnie się skupmy. Radość to jest coś, co bardzo lubię, nawet kiedy nie mogę pisać, jak dziś, i właściwie czuję się tak, że mógłbym zaraz zupełnie bez żalu umrzeć (ale przecież to się tak zaraz nie stanie) i nawet już nigdy nie zmartwychwstać lub znaleźć się w jakimś innym nowym stanie.

Różne są rodzaje radości i jej powody, ekonomiczne, społeczne, edukacyjne, podróżnicze i krajobrazowe, miłosne, z osiągnięć, narodzinowe, urodzinowe, ozdrowieńcze, wypoczynkowe, indywidualne lub zbiorowe, wspomagane środkami o różnej legalności, meteorologiczne, objawieniowe, płynące z cudzych niepowodzeń, nie wiadomo skąd płynące i wiele, wiele innych, jeśli się nad tym zastanowimy. Ale nie zastanawiajmy się nad tym, dążmy raczej od razu do stwierdzenia, że najprzyjemniejszym rodzajem radości jest chyba sprawienie radości komuś innemu. Przynajmniej ja ten rodzaj radości najbardziej cenię i w nim się lubuję. Sprawianie radości komuś jest radością najwyższą, jak najwyższą górą jest góra najwyższa (jakąż radość musi sprawiać wejście na taką górę ? wielką, porządną radochę, jak sądzę, bo znam radość, jaką daje wejście na najwyższą górę w okolicy albo na najwyższą w jakiś kraju, w części jakiegoś kontynentu, albo na jakiejś wyspie, i mogę sobie wyobrazić, jak wielka jest ta szczególna radość po wejściu na tę właśnie górę, tę jedyną, na którą nigdy nie wszedłem i chyba jednak nigdy nie wejdę, bo aż tak mi nie zależy na aż takiej radości, którą wówczas niewątpliwie z wielką przyjemnością bym czuł i być może właśnie dlatego utkwiłbym tam w uniesieniu i zbyt późno zechciałbym stamtąd wracać, a może nawet nie chciałbym się z nią nigdy pożegnać ? proszę zwrócić uwagę, jaki mi tu przyszedł do głowy fajny nowy stan, wyobrażeniem którego myśl naszą zajmowałem kończąc poprzedni akapit ? a tu proszę, jakie rozwiązanie, kopczyk nawianego śniegu, lodowo-śnieżny kurhanek głaskany bądź dyscyplinowany nieustannym wiatrem).

Ale idźmy dalej, góra nie ucieknie, to raczej człowiek zwiewa górze. Jakąż radość może dawać pisarz? Może ją dawać na wiele sposobów bezpośrednich i pośrednich, ale jeśli ograniczyć mu możliwości dawania radości tylko poprzez to, co napisze, to szanse ma marne. Na przykład książki, które cenię (jako czytelnik) najwyżej, nie dają radości. Wprawiają w podziw, owszem, ale radości mało albo w ogóle. Wręcz przeciwnie. Smutku, przygnębienia i innych takich przykrych stanów dostarczają do wyboru. Poruszeń, tak, ale zwykle ku dołowi lub ku górze, ale prostej, starej, dobrej wewnętrznej radości malutko i z rzadka. Może cenię najwyżej niewłaściwe książki? Oczywiście, jest to możliwe. Ale jest jakoś tak, że cenię najwyżej te (według mojego odczucia, nabytej wiedzy, dość sporej skali porównawczej i pewnej znajomości rzeczy) najlepiej napisane, skonstruowane i porządnie zaczepione w najważniejszych punktach. A napisać dobrze książkę, która krzepi, daje radość i zmienia wyrobionego czytelnika (choćby na krótko) w kogoś lepszego, szczęśliwszego lub choćby tylko poprawia mu samopoczucie, jest niezmiernie trudno. Znacznie łatwiej jest go zasmucić, wpędzić w stan depresyjny, odebrać mu trochę chęci do życia, zamieszać mu w systemie wartości, w pojmowaniu piękna, brzydoty i co tam sobie Państwo jeszcze dodadzą z nieodwracalnością własnego losu i myślami samobójczymi włącznie. I nawet nie o to chodzi, że trudno jest pisać z zamiarem dawania radości. Wręcz przeciwnie. Chętnych nie brakuje. Problem w tym, że niezmiernie łatwo z tym zamiarem pisać źle, bardzo źle i jeszcze gorzej. Tak już jest i jednym radosnym felietonem tego nie zmienimy. Co nie znaczy, że nie da się dobrze napisać takiej książki. No, może prawie takiej. Z każdym podejściem (bo pisanie książki można chyba porównać do próby zdobycia góry najwyższej) staram się mieć to na uwadze. Ciach, ciach. Łopocze proporzec.


Jacek Bierut