Jakoś straciłem zapał do pisania tych felietonów. Na tym chyba polega to, co lubię i w życiu, i w literaturze, zmiana. Ale jakoś też nie bardzo chciałbym tym Państwa zajmować, tym bardziej, że przy okazji pisania o ?zmianie? mógłbym nieopatrznie napomknąć coś o wzbierającej ?gdzieniegdzie? chęci ?angażowania? literatury w różne sprawy, które jej i jej możliwościom do pięt nie dorastają, jak sądzę. O chęci dodawania jej brzydkiej i zupełnie niepotrzebnej łatki ?zaangażowana?. Bo przecież wcale nie uważam, że literatura nie powinna podejmować tych różnych spraw. Wręcz przeciwnie, powinna, tylko nie tak na chama, nie tak deklaratywnie (z chęcią zawłaszczenia ich przez tych, którzy je tak hałaśliwie głoszą), nie wystrzałem ślepym nabojem z Aurory. Bo najpierw warto, pisząc, zadbać o to, co dobre dla tekstu, a dopiero potem o to, co dobre lub złe poza nim. Odwrotnie to raczej nikomu nie wyjdzie na dobre i całe to ?zaangażowanie? okaże się po nic (czyli poglądy polityczne autora okażą się równie nieciekawe i puste, jak większości ludzi). Ale może (zamiast tłumaczyć) spróbuję to naświetlić, posługując się prostym i (mam nadzieję) odrobinę literackim przykładem.

Dawno, dawno temu, naprawdę za górami, za lasami, kiedy odsetek ludzi czytających książki był jeszcze wyższy od obecnego (zupełnie przyzwoitego, jak mogę ocenić po obrotach Tajnych Kompletów i Niemego Kina), podjąłem się pierwszej w życiu w miarę poważnej pracy zarobkowej. O ile pamiętam, chodziło o zarobienie na gitarę elektryczną lepszą niż śmieszne z wyglądu, zadziwiające brzmieniem i strasznie toporne w użyciu ?Malwa? lub ?Kosmos?, jedyne czasami dostępne wówczas w sklepach muzycznych (dodajmy nieco żartobliwie ? wyroby naszych ?państwowych? producentów ?socjalistycznych? instrumentów). Praca ta polegała na ręcznej produkcji pustaków, z których ludzie, z braku innych materiałów, budowali sobie wówczas wymarzone domy ?jednorodzinne? (o nieprzekraczalnej dopuszczalnej powierzchni); na działkach, w posiadanie których wchodzili na zasadzie ?użytkowania wieczystego? (czyli otrzymywali prawo do dysponowania tym skrawkiem terenu przez 99 lat, a potem ?nie wiadomo?, ale o to niech się martwią spadkobiercy), a nie wstrętnej własności. Technologia produkcji pustaków była jednocześnie nieskomplikowana i skomplikowana ponad miarę. W odpowiednich proporcjach należało załadować do betoniarki żużel, cement i wodę (można było też ociupinkę podkombinować ze żwirem) ? to ta nieskomplikowana strona technologiczna. Ta druga, skomplikowana ponad miarę, jest dziś trudna do wytłumaczenia, ale proszę mi wierzyć na słowo, że w czasach, kiedy się to działo, czyli w czasach ?ekonomii socjalistycznej? bądź ?ekonomii socjalizmu? (tak, tak, było coś takiego, poparte grubaśnymi podręcznikami o tych tytułach i odpowiednimi zajęciami prowadzonymi przez adekwatnych osobników, kończącymi się komicznym, choć bardzo poważnym egzaminem, dla studentów na przykład filologii polskiej, medycyny czy rzeźby) zdobycie cementu było znacznie trudniejsze od zdobycia wręcz nieosiągalnego papieru toaletowego w jedynie dostępnym szarym kolorze, a nawet trudniejsze od zdobycia niemal widmowych płyt The Clash, Sex Pistols, Joy Division czy choćby starych zdziadziałych The Doors, Free, czy King Crimson, nie mówiąc już o The Velvet Underground (czy grupach pomniejszych) lub o adekwatnych amerykańskich książkach, a nawet starociach w rodzaju Celina, Geneta, Pessoi, czy nawet poczciwych Kundery lub Hrabala. Zdobywanie cementu jednak pomińmy, bo Państwo świetnie to sobie potrafią wyobrazić, a to z tej przyczyny, że natura ludzka ewoluuje jednak znacznie wolniej niż społeczne i ekonomiczne oblicze naszej drogiej nam wszystkim Ojczyzny, a także dlatego, że o pozyskanie cementu dbał właściciel interesu (mój wyzyskiwacz), a ja mogłem tylko te niesłychane czynności obserwować, trochę się z ich powodu wstydząc, i ładować na pakę rozklekotanego tarpana (cudu ?socjalistycznej? motoryzacji) opieczętowane odpowiednio ?państwowymi pieczątkami? papierowe worki. Wróćmy zatem do betoniarki. Kiedy już się to porządnie wymieszało i przybrało odpowiednią konsystencję (nie nazbyt rzadką, bo pustak by spłynął, i nie nazbyt gęstą, bo mógłby wyjść z dziurami w nieodpowiednich miejscach lub ukruszyć się przy wyciąganiu z formy), należało otrzymaną masę przelać do dobrego pojemnika, na przykład dobrze odkształconego młotkiem wiadra, a następnie przelać ją do gotowej, metalowej formy. Forma została tak ukształtowana, że była niejako negatywem pustaka. Tam, gdzie w pustaku powinny być dziury, miała gładkie metalowe kształtki, natomiast tam, gdzie pustak miał mieć wypełnienia, była pusta. Po obu stronach z zewnątrz do jej obudowy przyspawane były solidne, metalowe rączki. I kiedy już została zalana otrzymaną w betoniarce masą i uklepana z wierzchu łopatą, zaczynał się kolejny krok technologiczny. Forma leżała bowiem na bardzo solidnej metalowej płycie, solidniejszej, jak sądzę, od takiej, jakiej się używa w graficznej prasie, płyta zaś, zwana chyba stołem, była wierzchnią częścią urządzenia elektrycznego (trójfazowego, czyli na tak zwaną siłę; wykonanego własnoręcznie przez mojego wyzyskiwacza) przenoszącego na tę płytę drgania o dużej częstotliwości (czyli powtarzalności w czasie, powiedzmy sto na minutę). Drgająca masa docierała w ten drżący sposób do wszystkich pustek w formie i należało wówczas od góry w miarę potrzeby uzupełniać jej ilość, oceniając ?na oko?, czy proces został już zakończony. Jeśli źle się oceniło, pustak był niepełny, czyli do wyrzucenia, czyli nie liczony przy wypłacie, ale nie opłacało się także zbytnie przedłużanie procesu drżenia, bo płacono nie za czas pracy, tylko za jej efekty, czyli od ?gotowego pustaka? (dwanaście pięćdziesiąt, o ile pamiętam, co na początku lat osiemdziesiątych było kapitalną stawką kapitalistyczną). Tak więc, kiedy ?na oko? zostało uznane, że już nastąpił odpowiedni moment, wówczas należało wyłączyć drgania, zdjąć ostrożnie (łopatą bądź kawałkiem blachy, czasami lepiej było najpierw odciąć go drutem) nadmiar masy z wierzchu formy. Następował teraz etap, który wymagał jednocześnie siły i delikatności, precyzji i zdecydowania (jak przy pisaniu prozy). Należało (we dwóch) unieść formę, przenieść ją wraz z zawartością pod dach (cały proces produkcji toczył się bowiem na dworze, a deszcz bądź ptaki mogłyby nieodwracalnie zniszczyć jej efekt, czyli niezastygnięte jeszcze pustaki, twardniejące w rządkach), przewrócić ją do góry nogami, zwolnić zaciski i bardzo delikatnie i idealnie w pionie wysunąć pustaka z formy, bądź raczej formę z pustaka, układanego w tym momencie na desce, kartonie, worku po cemencie bądź innym przygotowanym wcześniej gładkim podłożu. I to układanego tak ostrożnie, a jednocześnie pewnie i szybko, żeby nieodpowiednim ruchem nie zmienić otrzymanego w procesie produkcji prostopadłościennego kształtu. Przy wysuwaniu należało też uważać, żeby nie zniszczyć pustaka ułożonego obok chwilę wcześniej.

Bardzo mi się podobała ta robota, nie tylko dlatego, że odbywała się na świeżym powietrzu pod lasem, na zboczu nachylonym lekko ku południowemu zachodowi, a także nie tylko dlatego, że płaca była zdumiewająco dobra. Najbardziej podobało mi się to, że należało pracować kolektywnie, we dwóch, i każdy miał dokładnie przydzielone zadania i ich odpowiednie skoordynowanie decydowało o końcowym efekcie (bo przecież zupełnie inna kasa była za trzy pustaki w dziesięć minut niż za jeden). Pracowałem tam trzy dni, każdego dnia z kim innym, bo koledzy mieli po jednym dniu roboty już dość. Czwartego dnia roboty nie było, bo nie udało mi się namówić już nikogo do współpracy. Wszyscy kumple zostali zawczasu powiadomieni, jak ciężka to harówa, i żaden (niezależnie od tego, czy punk, hipis, buddysta, perkusista, kolarz czy piłkarz) już się nie chciał zgodzić. Piątego dnia sam już odpuściłem, uznając, że trudniejsze i cięższe od samej roboty jest namówić któregoś z dobrych kumpli na tę harówkę, bo jakoś wszyscy moi najlepsi kumple okazali się leniami i inteligencikami, a z kim innym zasuwać mi się nie chciało. I w tym momencie powinno się już powoli zacząć wyjaśniać, do czego w tym felietoniku dążę. Pamiętam tę robotę i wspominam tu o niej właściwie nie dlatego, że tak ciężko pracowałem z kimś, kogo lubiłem i z kim mi się dobrze przy gadało lub milczało, tylko dlatego, że każdego dnia był to ktoś inny. W efekcie czego każdego dnia była to zupełnie (!) inna robota, chociaż polegała dokładnie na tym samym. Ale też kiedy miała się stać samą robotą dla pieniędzy, przestała już być (dla mnie) atrakcyjna. Podobnie jest przecież z dobrą literaturą, niezależnie od tego, czy się ją czyta, czy się ją pisze, czy się tylko o niej (zawsze niecelnie) bajdurzy.

I tak, pisząc jednak kolejny odcinek tego felietonu (nie wiadomo po co), kolejny raz zrobiłem to z przyjemnością, mam nadzieję, że obopólną. I zawiesiłem go w miejscu, gdzie niby jest odpowiedź, ale już każdy sam musi sobie po nią sięgnąć. O co przecież w literaturze chodzi, być może bardziej niż o cokolwiek innego.

A co z kumplami? Bo to przecież ważniejsze od ?zaangażowania? i politycznych ?idei?, które są, jak by nie patrzeć, tylko domeną mitycznej ?przyszłości?, czyli strukturą złożoną głównie z nadziei i oczekiwań. Bo to ?co dalej? akurat jest ciekawsze, choć najbardziej to lubię nie w literaturze, tylko w tekstach i filmach dokumentalnych (myślę tu o pojawiającej się czasami informacji, co się stało potem, po latach, w jakimś dziwnym ?później?). Jeden nie żyje (biedaczek). Jeden wciąż gra w zespole wegetariańsko-rockowo-punkowo-nowofalowo-jazzowo-hardcorowym, który jeszcze przed tymi pustakami założyliśmy, i robi to w sposób dla mnie zdumiewający, bo to jest jednocześnie jego (niezbyt dobrze płatna, ale przynajmniej przyjemna) etatowa (!) praca w pełnym wymiarze na garnuszku samorządowym, jako instruktor muzyczny w Domu Kultury, szkolący kolejne pokolenia ?zbuntowanych? i ?krnąbrnych? w trudnej sztuce grania równo, ciekawie, w rytmach parzystych i nieparzystych i z charakterystycznym dla tej placówki kultury niepodrabialnym frazowaniem i brzmieniem. Trzeci po wielu przejściach z kopaniem się z ?okropną? i ?głupio pomyślaną? (chi, chi) rzeczywistością (między innymi odmowa odbycia służby wojskowej zaraz po stanie wojennym i niechęć do wykonywania poleceń wydawanych przez głupszych od siebie) jest dyrektorem produkcji w dużej firmie (temu, jak sobie teraz zażartuję, najbardziej doskwierał znój pustakowej roboty i najczęściej postulował przerwę). A co do tego wszystkiego ma literatura? Nic i więcej niż wszystko inne, czyli tyle samo, co do wszystkiego innego, pod warunkiem, że jest dobrze napisana, bo to jest najważniejszy (być może jedyny) jej ?warunek konieczny?. I nijak (na grzbiecie żadnej idei) nie da się go przeskoczyć. I to mi się w niej wydaje całkiem przyjemne.


Jacek Bierut