W ?Ślubie? Gombrowicza nie dochodzi do ślubu, o ile pamiętam, ceremonię kończy orszak pogrzebowy, poślubione zostaje krwawiące ciało. Pamiętam jednak świetnie, co mnie najbardziej wkurzało. Że w dramacie nie ma konsekwencji, choć jest zasada organizująca, polegająca głównie na tym, że dotknięcie nigdy nie będzie dotknięciem, jak i sama ?miłość? nigdy miłością nie będzie, a nietykalność z jednym i drugim nie ma nic wspólnego.

Może także dlatego nigdy nie przeczytałem ?Ślubu? ponownie, bo ten jedyny raz przeczytałem go dawno temu, kiedy wydawało mi się, że nie zostały jeszcze napisane wszystkie prawdziwe piosenki i wszystkie prawdziwe powieści oraz inne literackie utwory (które choćby najprawdziwsze, nie podskoczą przecież prawdziwej powieści). I teraz również do niego nie wrócę, bo wydaje mi się, że jednak lato do czegoś innego służy i w ogóle czas się robi taki szybki, że jest już niemal nieprawdziwy, i że lepiej już chyba powtarzać inne błędy.

I choć jedno z drugim nie ma wiele wspólnego, wolę wyobrazić sobie ?Pogrzeb? czyjegoś autorstwa, w którym nie dochodzi do pogrzebu, a ceremonię kończy noc poślubna, ale nie jako obcowanie żywych z martwymi, jak to się dzieje przy słuchaniu prawdziwych piosenek i przy czytaniu prawdziwych powieści, tylko w sposób godzący nietykalność i dotknięcie, jak na prawdziwą miłość przystało. I co chyba odrobinę ważne, w tym dramacie pojawi się oczywisty nadmiar konsekwencji, choć zasada organizująca siłą rzeczy wciąż pozostanie niejasna.

Mówię tu o pytaniu, które mój brat ?na piśmie? zadał takiej rąbniętej Pani Profesor w nieprawdziwym dziś czasie, kiedy czytałem ?nielegalny? wówczas ?Ślub? Gombrowicza. Pani Profesor chciała uświadomić seksualnie wszystkich uczniów liceum, do którego wówczas chodziliśmy (a chodziliśmy chyba głównie po to, żeby przetrwać i może jeszcze choć odrobinę przygotować się jakoś do czasu, kiedy już do tego liceum chodzić nie będziemy; być może na podobnej zasadzie, na jakiej teraz żyjemy, choć przecież wiadomo mniej więcej, dokąd to prowadzi i czym się skończy ? przetrwać się nie da, a przygotowanie do kolejnego etapu może okazać się zupełnie chybione). Prowadziła przedmiot zwany wtedy PDŻ (Przygotowanie Do Życia). Pani Profesor była bardzo napastliwa, ambitna i miała dobrze obcykane gotowe tezy, podparte praktyką, czyli podobno bardzo udane pożycie rodzinno-erotyczne (jak wnioskowaliśmy z podanych przez nią przykładów, sprowadzające się do posiadania męża), ale jakoś jej zajęcia były martwe i straszliwie nudne. Prawie jak w naszym ?Pogrzebie?, postanowiła je ożywić. Poprosiła o zadanie pytań na karteczkach, ale takich pytań, które nas nieśmiałych biedaczków najbardziej nurtują (czyli w domyśle krążących wokół najważniejszego pytania, jak nie zrobić niechcący dziecka). A że była naprawdę ponad miarę irytująca, mój brat napisał na swojej karteczce ?PO CO ŻYJE CZŁOWIEK??.

Pani Profesor wyszła z tej lekcji przed dzwonkiem.

I jako że lato jeszcze się nie skończyło, skorzystajmy teraz z tej ważnej lekcji i pójdźmy za jej przykładem, ignorując konsekwencje i za zasadę organizującą przyjmując powtarzanie błędów lub nawet ich odwracanie, co warto zareklamować w dzisiejszym nieprawdziwym czasie, w którym odwrócenie pytania ?jak nie zrobić niechcący dziecka? staje się karkołomnym zadaniem z gwiazdką, którego wynik, jako jedyny, od biedy może być odpowiedzią na to drugie pytanie.

Przedmiot na tym letnim kursie mógłby się nazywać PDŚ. Wszyscy wiemy, jak w tym kontekście jest przyjemny.

I już sobie wyobrażam ten wyż demograficzny i jego konsekwencje, z główną zasadą organizującą polegającą na tym, że trzeba dawać innym, i to dawać nie byle co, tylko to, czego ci inni akurat potrzebują, jak to siłą rzeczy dzieje się podczas wychowywania dzieci.

Tylko niech nikt potem nie utyskuje i nie zwala winy na mnie. Już raczej należałoby winić mojego brata, który nagryzmolił głupie pytanie, zamiast na Przygotowaniu Do Życia czytać pod ławką ?Ślub?, którego nie było, i ?Pogrzeb?, którego nie będzie.



Jacek Bierut