ffffound.com

Koszty własne. W pisaniu. Ach, nie chcę tu pisać o sobie, bo przecież nie ja jeden płacę i może nawet płacę mniej niż niektórzy, ale najlepiej znam przecież tę swoją intensywność, te skrajne stany, to wyczyszczenie się do zera, a potem jeszcze szukanie jakiegoś zdania, wiadomo gdzie, które czasem tak bezbłędnie zostaje wyłapane przez któregoś z wybitnych czytelników, wyniesione ponad inne zdania i ja, dowiadując się o tym, nie mogę w żaden sposób zapisać sobie tego zdania po stronie zysków, bo wiem, że kosztowało niewspółmiernie dużo i choć cały mój rozsądek próbuje chronić mnie przed dalszą wyprzedażą, przed dalszymi zdaniami, to wyprzedaż trwa w najlepsze, i to po takich cenach, że trzeba do nich gwałtownie dopłacać, i to nie jakieś grosze, ale może i nawet całą swoją przyszłość, być może do kolejnego pokolenia, czego za wszelką cenę starałem się uniknąć, ale to też jest cena innych zdań, cena za inne zdania. Choć to mogłaby być również cena za brak zdań, za noc, ciemną, zimną jamę.

Czasami zdarza się taki piękny czas, że czytam książkę, która mnie zachwyca i mam wtedy ochotę jak najmniej wiedzieć o jej autorze (oczywiście, zdarzyło się i tak, że autor bywał kobietą), o jego życiu, emocjach, o jego związkach z najbliższymi, bo przecież wiem mniej więcej, czego mógłbym się spodziewać. Zazwyczaj niczego, co zachwyci.

Skąd to się bierze? W czasach kiedy literatura stała się skansenem, cena za jej uprawianie wzrasta? ? Tak mniej więcej głupkowato zanotowałem w puściutkim przedziale pociągu, stojącego wciąż na peronie, pomimo półgodzinnego spóźnienia. Pociągu do Gdyni. Potem zaczęły się te wszystkie przygody z całonocą jazdą, bo (głupi) nie pomyślałem, że organizatorzy zwrócą mi za nieco bardziej odosobnione ?miejsce do leżenia? (ani nawet nie sprawdziłem, czy takie miejsca występują w tym składzie) i byłem narażony na spotkania z ludźmi, którzy ? jak się okazało ? też płacą, i to wcale nie mniej, chociaż nie za jakieś tam durnowate zdania. Wiem, bo mi trochę opowiedzieli. Też płacą, chociaż jeden z nich jechał zupełnie bez biletu, na wymiętoloną kartkę z pieczątką jakiegoś psychiatry. Po prostu (że zacytuję Sendeckiego) życie kosztuje.

Ale dążę do Gdyni, do Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Po nieprzespanej nocy trafiło się między tych szczęśliwych (na takich wyglądali). W ciele dogasało echo walenia pociągu po stykach.

I tak mi się to efektownie nagle składa z tym niepewnym siebie początkiem. Problem z polskimi filmami fabularnymi polega chyba na tym, że tam się teraz niewiele płaci, tam się walczy o kasę i tam się zarabia. Nie, żebym miał coś przeciwko zarabianiu, ale?

Nie dałem rady obejrzeć wszystkich filmów konkursowych, jednak obejrzałem ich trochę więcej niż połowę, wybierając głównie te, które z jakichś względów wydawały mi się warte obejrzenia. I na te kilkanaście filmów trafiła mi się tylko jedna scena napisana, zagrana i zrealizowana w sposób perfekcyjny. A jeśli miałbym oceniać filmy w całości, to tylko jeden pozostawił we mnie jakiś niepokój, niejasne poruszenie, coś w rodzaju głodu emocjonalnego i intelektualnego chyba również (chociaż bez przesady). Ten jeden jedyny czułem jeszcze przez jakiś czas po wyjściu z ciemnej sali. Gdzieś mi się tam w środku kolebał. I o to chyba mniej więcej w sztuce filmowej chodzi? A inne? Innych nie czułem już przy napisach końcowych. A jeśli któryś mnie rozbawił, to na pewno nie w ten sposób, jak to sobie wykoncypowali jego twórcy. Jedna scena plus jeden film na kilkanaście obejrzanych to strasznie mało. Prawda? Tym bardziej, że to spora część rocznej pracy rzeszy tych szczęśliwych.

Skąd to się bierze? Może to jakaś moja skaza? No bo jakże to tak, że mi się nie podobało, skoro innym się chyba podobało? Bili brawa (mierzono je stoperem z dokładnością co do sekundy i wyniki zapisywano na wielkiej tablicy, ochocho, i na ich podstawie wręczono jedną z nagród), śmiali się w odpowiednich momentach, a w innych wzdychali lub wydawali dźwięki świadczące o pewnych emocjach, i tak dalej (z tymi kamerami, mikrofonami, wywiadami; dziennikarzami, fotoreporterami, łowczyniami autografów i wspólnych fotek). A trzeba dodać, że w Teatrze Muzycznym gromadziła się przecież bardzo wyselekcjonowa publiczność, żadnych przypadkowych ludzi z biletami i innych takich z wymiętoloną kartką z pieczątką jakiegoś psychiatry. A może dlatego tak na te filmy reagowali, że też są z branży? Że kumają coś, czego ja nie kumam? Ale też, cholewcia, może i tak nie jestem już całkiem na jakimś emocjonalnym wygwizdowie, na jakiejś wyniosłej intelektualnej zagajowszyźnie, bo widziałem w swoim życiu trochę takich filmów, które i mi się podobały. Trochę starych, trochę nowych, nakręconych w różnych częściach świata, niekoniecznie w tych najbogatszych. I polskich sprzed lat też trochę takich widziałem.

A może w czasach, kiedy literatura polska stała się skansenem, polski film dziczeje, zamula się, zachwaszcza i tumani? Bo (o ile znam się na filmie) oprócz innych ważnych elementów, składowych i zdarzeń, konieczne jest, żeby ktoś go najpierw dobrze napisał. I tak sobie myślę, pewnie głupkowato, że pisarz nie zostaje pisarzem dlatego, że nie został reżyserem. Wiem, to może tak wyglądać, taki nieudacznik i tak dalej, ale tak zwykle chyba nie jest. Podejrzewam, że został pisarzem, bo coś mu się tam w środku takiego niezrozumiałego na ten fakt poskładało. Nie bardzo wiadomo co. Nie bardzo wiadomo, dlaczego pisarz pisze (i w dodatku akurat to, co pisze), poza tym, że zapewne odczuwa taką wewnętrzną potrzebę. Tylko że nie taką zwykłą, bo nie wysiedziałby tak długo na tyłku i nie płaciłby tyle, ile płaci, tylko trochę większą niż inni, którzy też ją czują, ale nie zostali pisarzami. Na przykład reżyserzy. Ale też jeśli to coś się nie poskładało reżyserowi i autorowi scenariusza w jednej osobie, to choćby zapanował idealnie nad wszystkimi pozostałymi złożonymi i skomplikowanymi składowymi, koniecznymi, żeby mógł powstać świetny film, to ten film jednak świetny nie będzie. Powtórzę. Film bowiem najpierw powinien być dobrze napisany. Nie ma inaczej i chyba nadal nie będzie. I nie namawiam tutaj (broń Boże) do tak zwanych adaptacji filmowych dzieł literackich, tylko do prostej rzeczy. Dlaczego reżyser sam nie komponuje (zazwyczaj) muzyki do swojego filmu? Bo nie potrafi. A dlaczego sam (zazwyczaj) pisze do niego scenariusz? Bo potrafi? Z filmów, które obejrzałem na festiwalu, wynika coś innego. Takie myślenie, że pisać każdy może. No bo się nauczył w szkole. Pisze się jakieś słowo, obok niego drugie, i tak dalej. I proszę mnie dobrze rozumieć. Nie twierdzę tu, że tylko pisarze mogą pisać dobre scenariusze (rzadko im się to zresztą udaje). Twierdzę, że szkoda całej roboty, jeśli scenariusz nie jest kapitalny. Po cholerę zapędzać do pracy, odrywać od najbliższych i w dodatku płacić kupę kasy sporej gromadzie ludzi, jeśli postacie i to co im się przydarza na planie nie są skrojone przez kogoś, kto potrafi to porządnie wykombinować albo zrobić to w inny sposób, ale też porządnie? Dla kasy tylko? Bo ci od marketingu jakoś przekonają tych ludzi bez biletów, żeby część z nich (jak największa) poszła jednak do kasy, kupiła te cholerne bilety i posiedziała sobie te prawie dwie godziny w ciemnej sali? Przekonają ich zatem i nie trzeba się będzie tą kasą ze scenarzystą dzielić? Zresztą nie twierdzę tu, że to tak na pewno kwestia niechęci do dzielenia się tą kasą za siedzenie w ciemnej sali. Raczej to jakieś względy ambicjonalne. Okropne.

Wiem, że są konkursy na scenariusz. Ale czy ktoś, kto potrafi pisać i to robi, oderwie się od swojej roboty dla czegoś tak iluzorycznego i niepewnego (z różnych względów) jak konkurs? Jak ktoś naprawdę potrafi, to ma co robić. Proszę mi wierzyć.

Jakoś tych ludzi, którzy potrafią pisać (czyli przede wszystkim skroić dobre postacie i te – intrygujące / ciekawe / zabawne / inne warianty – zdarzenia, które im się przytrafią, i włożyć im w usta indywidualne języki, dobre gadki, i tak dalej), pora chyba wykorzystać do pracy nad filmem. Kiedyś to w kinie polskim przynosiło całkiem dobry efekt. Bo trochę już wstyd, że te filmy teraz takie naiwne / przegięte / niedopisane. I wcale nie trzeba tych ludzi szukać ze świecą w ręku, bo trochę ich w polszczyźnie jednak mamy. I chyba dość łatwo ich znaleźć. Wystarczy czytać. I będzie jak w kinie, widz będzie zadowolony, bo dobry scenarzysta uratuje film nie gorzej od dobrego aktora. Będą nagrody, wyjazdy, wywiady i tak dalej. Najlepiej zresztą, jeśli to będzie zespół ludzi (ktoś od wydarzeń, ktoś od konstrukcji, ktoś od dialogów) ? bo film na szczęście, w przeciwieństwie do literatury, to robota zespołowa i każdy członek zespołu powinien się przy nim urobić po łokcie, ale tylko w tej jego warstwie, na której się zna, najlepiej, jeśli się zna na niej lepiej od innych. Tak, tak.

A która to scena tak mi się spodobała? Scena w knajpie w ?Made in Poland?. Ale jak powiedział Darek Foks (zameldowany w sopockim hotelu jako Derek Foks), kiedy się z nim tą moją radością podzieliłem, jeśli chodzi o sceny w knajpie, nie jestem obiektywny. Może i racja. A który to film pozostawił we mnie te wspomniane emocje? ?Matka Teresa od kotów?. Po prostu, najpierw porządnie (chociaż jednoosobowo przez samego pana reżysera) napisane (i kilku rzeczy bym się czepił i zwymyślał za nie) i potem zupełnie nieźle zrealizowane. Widać, że ktoś za to płacił. Akurat to widać. I dlatego w tym wypadku namawiam do płacenia za bilety do ciemnej sali. Żeby było jak w kinie.

No i jeszcze kwestia dla mnie chyba najważniejsza w tej całej sprawie. W ciągu tych kilku dni w Gdyni jednak zmądrzałem. Naprawdę. W drodze powrotnej miałem już dla siebie cały przedział z ?miejscami do leżenia?.

Jacek Bierut

thisisnthappiness.com
thisisnthappiness.com