Zanim uciekłeś stamtąd na drzwiach, były urodziny. Ostatni dzień lipca. Poniedziałek. Temperatura jak w rozgrzewanej duchówce powoli zamieniała cię w rozgotowaną papkę. Gdyby rozlać z litr wódki na podłodze, można by się nawalić poprzez inhalację. To byłby przynajmniej jakiś ruch. Pochlapane od spodu słońcem chmury odpływały tam, dokąd miałeś kwit podróżny. Przyglądałeś im się przez zakratowane okienko. Strasznie tam skwierczały szpaki. Korony drzew stały nieruchomo, bo stało całe powietrze. Kończyłeś dwadzieścia lat. Czułeś się na czterdzieści. Dwadzieścia plus czterdzieści to sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt plus ty, twoja żona, która z brzuchem siedziała wtedy pod ziemią i nie miała o tobie pojęcia, a także plus dwoje waszych przyszłych dzieci, których nigdy nie zobaczysz, daje razem sześćdziesiąt cztery. Tyle lat jeszcze świat miał być ciemny. Długo.

          Na razie miałeś na sobie koszulę bez wielu guzików, nie założyłeś spodni. Uprałeś je i teraz schły na buforze. Byłeś czysty pierwszy raz od wielu dni. Tam, gdzie parowozy uzupełniają wodę, nawet się na koniec ogoliłeś nożykiem do podrobów. Woda była nagrzana słońcem. Zalatywała blachą, rdzą i cementem. Spadała na ramiona, jakby jej to sprawiało przyjemność. Musiała stać od dawna. Nikt jej nie pilnował. Nikt nie pilnował niskich zabudowań z czerwonej cegły. Chyba w ogóle już nie korzystano z tego toru. Był niemal całkowicie zarośnięty przez twarde zielsko o paskudnych, mięsistych liściach i łodygach podobnych do palców nieboszczyków. Zabudowania miały wyważone drzwi i były puste w środku. Zaprawa wykruszała się spomiędzy cegieł. W powietrzu wisiał pył. Bzykały owady. Trafiło się do czarnej dupy ? pomyślałeś. Wyglądałeś pewnie znów jak człowiek i byłeś trzeźwy, choć oprócz młódek miałeś też dla swoich Austriaków porządne butelki. Źle pić w takim miejscu, gdzie można się było spodziewać kłopotliwych gości.

          Przejrzałeś podopieczne. Cycki jeszcze twarde i nie zwisy. Rwą się do życia, bo nie wiedzą, do czego się rwą. Nie odwracają od ciebie głów, choć widzą, że niczego nie przyniosłeś. Piękne są, młodzianki. Głowy to mają ładniejsze niż ludzie. Patrzy się im w wielkie oczy i się im śpiewa i tańczy, że wszystkie się je cichutko zabije, a jedną zakończy ktoś inny. Ktoś zły. Ktoś z bębnem. Taki z bębnem pełnym świeżutkich pestek z fabryki za Uralem. Będzie wtedy wył pies. Nie wiadomo, która to będzie. Są rozpalone. One lubią ten taniec i śpiew. Przynajmniej daje im się pić. Kiedy samemu jechało się jak one, zamkniętym w bydlęcym wagonie, oddało się zegarek za łyk wody z kałuży na podłodze.

          Ależ człowiek się przyzwyczaja do drogi. Dzień się kończy, droga nie. Zabrałeś ze sobą tylko to, co wspiera twoją niewystarczalność. Właściwie dałoby się to upchnąć po kieszeniach. Niczego z tych rzeczy nie wydrukowano dla ludności. Droga w kółko od wschodu do zachodu. Nie słyszy się już walenia pociągu po stykach. Ktoś za to odpowiada, ale nie zastanawia cię, jakimi ludźmi są maszyniści, jak pachną ich ubrania. Droga w końcu staje się samą drogą. Nie prowadzi już donikąd. Człowiek też staje się drogą. Wszystko jest wodą, powiadał kiedyś pewien Grek i pamięta mu się to do dzisiaj. To nieprawda. Nie wiedziałeś jeszcze wtedy, że Grecy, jak się ich porządnie wyszkoli, przestają być wodą, stają się twardą maszyną do zabijania. Natomiast wszystko jest drogą. Woda też. Dwa bydlęce wagony zachowują człowieka przy życiu, a człowiek się przyzwyczaja do życia, oj, jak się przyzwyczaja do życia. I życie jest drogą. Człowiek załatwia swoje, idzie trochę odetchnąć pylistą polną ścieżką w pełnym słońcu i wraca do podróży, bo jego Austriacy mają ciężkie zadania i nie wystarczy im pojeść konserw i popieprzyć złapane dziewczyny. Prawie codziennie puszczają ogień i to oślepia na kilka sekund. Porządni są. Nie partaczą. Też się przenoszą z miejsca na miejsce, żeby móc dopaść jak najwięcej ludzi. Umożliwili ci perfekcyjne przystosowanie obu wagonów. Sprowadzili naprawdę świetne noże i tasak. Najlepsze. Tylko ty ich możesz dotykać. Oni mogą tylko patrzeć. Lubią patrzeć. Może to dla tego patrzenia pozwolili ci żyć, bo sami tak operować nie umieją. Potrafią różne straszne rzeczy, ale dobrze uciąć, nie. Właściwie to i swojemu życiu uciąłeś przeszłość i przyszłość, i dobrze ci tak żyć. Tak chyba żyją radykalni fundamentaliści wszystkich wyznań. Twoim najbardziej radykalnym zadaniem jest eliminować głowy. Twoim jedynym wyznaniem jest żyć.

          Na twoich Austriaków też zasadzają się po drogach ci, co na co dzień starają się od nich trzymać jak najdalej. Mieszkają na bagnach. Wszyscy o nich słyszeli, ale rzadko kto ich widział. Oni chcą być jak bogowie, nie można ich zobaczyć i żyć dalej. Austriacy nie są w tym aż tak dobrzy. Tęsknią. Są zwykli. Śmieją się, myją, noszą w sobie śmierć. Może właśnie to się stało. Prosili cię pod Kowno, a zostałeś odczepiony w Warszawie, na bocznicy bez żadnego człowieka. Bocznica to za duże słowo, po prostu ślepy tor. To może oznaczać twój koniec. Bez swoich Austriaków długo nie pociągniesz. Kto ci wystawi następny kwit podróżny? Ty i oni to naczynia połączone. Za zakratowanym okienkiem przestały przesuwać się sylwety drzew. Teraz przesuwają się tam tylko chmury. Jest koniec lipca. Masz dwadzieścia lat, po piętnaście młodziutkich sztuk w każdym wagonie i nie masz już nic, co można dać im jeść. Nie można ich puścić wolno, choć nic jeszcze w nich nie chce umierać.

          Była dziewczyna w sukience wpuszczonej w bryczesy. Też miała ze dwadzieścia lat. Sprawiała wrażenie silnej, a jednak była delikatnie zbudowana. Delikatnie zbudowane nie wróżą nic dobrego. Mówiła krótkie słowa. Rzucały się w oczy jej małe ząbki, wyglądające na ostre. Też chciałeś jej pokazać swoje noże, ale sprawiała wrażenie zbyt nadąsanej, może poprzez lekko opuszczone ku dołowi kąciki ust i dość pełną dolną wargę. Z bliska to dawno takiej nie widziałeś. Najgorsze było to, że wyglądała na kogoś, kto w dzieciństwie lubił wyrywać owadom skrzydełka. Popatrzyła na twoje nogi. Odwróciła się powoli, nie odrywając stóp od ziemi i wyraźnie widziałeś, że ona sama jeszcze nie wie, czy bardziej budzisz w niej pogardę, czy lęk. Na mokrej glinie pod pompą są jeszcze ślady jej stópek. Z takich śladów wiele można wyczytać. Nie ma się co łudzić, na pewno, kociabiara, przyprowadzi tych, co umieją zabijać.


[w:] Jacek Bierut, Hajs, WBPiCAK, Poznań 2013.