branch7589.hypermedia.pl

Bydło robiło się niespokojne. Przeżuły już chyba wszystko, co tam jeszcze każda miała zakitrane w żołądkach i teraz żywiły się jedynie gorącem. Ciężko im było stać. Rzeczywiście upał nie dał odetchnąć nawet nocą. Cicho wszędzie, nigdzie nikogo. Transport miał dotrzeć pod Kowno już wczoraj, a ten przedłużający się postój mógł świadczyć o tym, że pod Kownem twoich Austriaków już nie było. Lipiec się skończył, a tu nic, żadnej informacji, gdzie im wieźć to niezaprowiantowane żywe czerwone mięso. Pić było co dać bydlętom, ale skąd wytrzasnąć dla nich żarcie w takim wielkim mieście? Bocznica zarośnięta była jak cholera, ale badziaki były rdzawe, twarde i brudne. Trochę się tego cięło, ale krówska żuły to jak drewno. Była też młoda jabłonka z kwaśnymi, niedojrzałymi owocami, ładniejszymi jednak od ludzkich pięści. Zerwało się to w koszulę i zaniosło. Krówki wzięły, aż sok im popłynął z mord, ale niewiele tego było. A odejść od nich na krok nie było bezpiecznie. Dwa zapomniane na bocznicy wagony, człowiek bez jedzenia i bydlęta bez jedzenia, a mówią, że u nich taki ordnung. Była tylko jedna dziewczyna z sukienką zagarniętą w bryczesy, ale nasza. Powęszyła trochę i poszła. To było jeszcze wieczorem. Pytała o jutro, a kto, cholewcia, może wiedzieć, co będzie jutro? Potem zresztą się okazało, że ona o jutrze wiedziała trochę więcej.

          Jutro przyszło właściwie dopiero koło trzynastej. Wcześniej tylko muchy brzęczały, bo nie znalazło się tego dnia siły, żeby tak od rana wyrzucać gnoje. Zresztą na gnoju wyrzuconym poprzedniego dnia też brzęczały. No i co? Całe rano kursowanie z pustymi wiadrami do miejsca, gdzie parowozy uzupełniały wodę, a z powrotem z pełnymi. Potem co głupsza krowa wykręcała głowę, aż jej czerwone wychodziło z oczu i przewracała wiadro z niecierpliwości, bo tak się nie mogła doczekać, i dźwiganie szło na marne, w dodatku z powrotem trzeba było zasuwać w mokrych butach. Tak wyszło mniej więcej pięć wiader na krówsko. Przy dwóch wagonach można sobie policzyć, że mogło zabraknąć sił na gnoje. Dobrze przynajmniej, że to wszystko młode, nieruszane i nie trzeba było tych zasrańców doić.

          W powietrzu wisiało coś ciężkiego, ale kto mógł wiedzieć, że to takie coś. Po lasach, owszem, było to możliwe, ale wiadomo, jakie są te Warszawiaki. Za interesem tylko patrzą albo gadają okrągłe słówka. Najpierw przyszła ta dziewczyna, tyle że już bez sukienki, znaczy miała same bryczesy i jakąś jakby harcerską bluzę. Powiedziała, żeby się wiało, bo tutaj będzie punkt zborny. Punkt zborny ? to już źle brzmiało, ale zostawić bydlęta na pewną śmierć? W zamkniętych wagonach w tym upale pewnie dwa dni by starczyło. I jak punkt zborny, to kto będzie miał do nich głowę? Zresztą nie było czasu na myślenie, bo zaczęli przychodzić dwójkami. Już na miejscu pozakładali sobie opaski na rękawy, biało-czerwone. Gorąco było, a oni w kurtkach, a pod kurtkami broń, głównie krótka. Z pięćdziesięciu ich się zebrało w kwadrans normalnie. I jeden, oblizując usta i nakładając uroczyście jedną wargę na drugą, że przejmuje transport dla Kedywu i że można iść z nimi, jeśli wola, ale broni nie mają. I puścił tę dziewczynę, łączniczkę, z informacją, żeby kogoś tu przysłali na przejęcie stada. Może rzeczywiście przyślą, się pomyślało i się wzięło widły, bo tego strachu, że się wszystko wyda przed Niemiaszkami, to się dość miało. Wzięło się tylko widły, bo i tak je widzieli. Nie pokazało im się noży i tasaka, i pełniutkich litrowych butelek. Kazali tylko ślubować, to się z czystym sumieniem zaślubowało.

          Niby wszystko miało się zacząć o siedemnastej, ale już wcześniej z kilku stron strzelaniny się odezwały.

– Zaskoczenia nie będzie ? wściekły powiedział ten najważniejszy i kazał zaczynać.

Życie to jest właśnie to. Ktoś każe zaczynać, ale każe w taki sposób, jakby najpierw kupił firanki, a potem chciał dobudować do nich dom. Dlatego cała sztuka polega na tym, żeby umieć żyć równoległym życiem, kiedy prawdziwe okazuje się nie do zniesienia. Co i jak zaczynać? ? się myśli, ale nikt nie wie, co i jak. I wtedy przybiegła jakaś inna, Sarna, jeszcze ładniejsza dziewczyna z meldunkiem, że dopiero po drugiej salwie. Co to znaczy, nikt nie wie, ale wszyscy liczą, że w odpowiedniej chwili się zorientują. I robią do dziewczyny miny, bo po cóż innego niby ta wojna. Ona też robiła do nich miny. Do ciebie nie. Na ciebie tylko patrzyła. Z nieufnością. A nawet z niechęcią.

– Dwójkami i krótkimi skokami ? instruował ten najważniejszy.

System dwójkowy. Jakiś dziwny. Ale po pierwsze, się nikogo do dwójki nie miało, a po drugie to szczeniak był, i nawet można było mieć wrażenie, że w tym, co on gada, jest jakieś ziarno prawdy, ale jak mu się bliżej przyjrzało, to miał niemiłosiernie stare trepy, wielkie zacerowanie na kolanie i w ogóle był chudy, jakby w domu się nie przelewało; i naprawdę nie można tego traktować źle, że się pomyślało, że nic, co ten chudzina w życiu zrobił, nie doprowadziło go do zwycięstwa. A przecież po wyrwaniu desek i wyskoczeniu z transportu tuż nad samym ranem sobie samemu dało się słowo, że się nie przegra, że się cało doczeka końca tego wariactwa, gdzie wszystko chce, żeby się zginęło jak najszybciej. I jak się znalazło robotę przy tym bydle i przekonało do siebie macierzystą jednostkę z samymi Austriakami, to się wydawało, że to się uda, że się przetrwa, jeśli się tylko będzie pilnować, żeby głodni nie chodzili na palenie wiosek i strzelanie do Ruskich i naszych. No ale ten chudy, najważniejszy, którego wszyscy się słuchali i mówili do niego Kmicic, oprócz wszystkich niedostatków, miał jeden plus. W oczach mu świdrowało coś ciężkiego, czemu można było uwierzyć.

          No to było wyruszenie na pozycje, tymi dwójkami, choć się samemu nikogo do dwójki nie miało. Najpierw po krzakach, a potem przez wysoką, niekoszoną trawę aż do muru z cegły. Się było już w połowie drogi do muru, kiedy padły strzały i coś bzyknęło zupełnie blisko kilka razy. Reszcie z bronią chyba łatwiej było niż z widłami i trzeba było znieruchomieć, żeby trawa się nie ruszała. Jak się popatrzyło w bok, to wszystkim oczy zrobiły się nieproporcjonalnie wielkie i po dziecięcemu uczciwe. To było nawet przyjemne, że się z nimi było. Jednego tylko pocisk trafił prosto w głowę. Dzięki tym oczom, można było poczuć, że sporo się już w życiu zrozumiało i niejedno się osiągnęło.

– Jeden tam przy furtce siedzi ? się powiedziało i dało się znak, żeby się nie ruszali.

– Nie po to mnie tu przydzielili ? odpowiedział Kmicic, ale się go powstrzymało samymi oczami.

Zaczerpnęło się głęboko powietrza i spojrzało na korony drzew. Wyglądały zupełnie jak latem powinny wyglądać, ale czuło się wyraźnie, że lato się właśnie skończyło, a zaczęło się piekło. Ostrożnie przewróciło się na drugi bok i bardzo nisko przy ziemi podczołgało się w miejsce, z którego furtki już nie było widać. Wstało się i podbiegło do muru, a potem wzdłuż muru do furtki i od razu ciach Niemiaszka widłami w szyję. Żeby go przetrzymać, napięło się wszystkie mięśnie, jak przed skokiem do zimnej wody. Ani drgnął. Patrzył tylko, wybałuszył gały, krew mu bluzgnęła ustami, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Dużo w nim ducha nie było. Machnęło się ręką na resztę i już się miało karabin z ręcznym zamkiem, trochę amunicji, dwa granaty, buty, pas i hełm. Katana się nie nadawała, bo cała była w niemieckiej krwi, a spodnie to on miał gorsze i nie warto było się zamieniać.

          Za furtką był plac wielki jak boisko, ale całkiem pusty. Wszyscy się zebrali pod ścianą budynku. Ciężki pot zalewał oczy. Otarło się twarz, szyję i nadgarstki. Oddychali ustami, rzucając ci baczne spojrzenia z ukosa. Czekanie było dobre na fajki. Się nie miało fajek, ale oni mieli i jeden ośmielił się z szacunkiem podać. Sami wytrząsali po jednym i wyciągali ustami. Każdy miał benzynową zapalniczkę. Kilka machów się wzięło zupełnie bez słowa.

– Tędy wejdziemy ? się pokazało niezakratowane okno na piętrze, a ten najważniejszy nie oponował.

I nagle rozległ się huk i po dachu przybudówki zabębniły odłamki.

– Pierwsza salwa ? powiedział i pokazał kilku, żeby przypilnowali winkla.

Mądrze zrobił. Poszli bez zbędnej zwłoki. Słychać było, jak gdzieś stamtąd siekł karabin maszynowy. Właściwie nie wiadomo, co nimi bardziej kierowało, chojractwo, poczucie dumy, czy brak satysfakcji seksualnej. Nikt się nie ociągał. Samemu się wiedziało, że energia emocjonalna będzie jeszcze potrzebna i należy ją oszczędzać. Puścili kilka serii, bo się okazało, że Niemiaszkowie się już podkradali i po tych seriach już przestali się podkradać, i może nawet kilka niemieckich matek w tej chwili mogło coś dziwnego poczuć.

          Walnęło drugi raz. Pocisk tym razem się nie rozerwał, bo nie było deszczu odłamków, tylko zadudnił i umilkł po nim ten siekący karabin maszynowy. I wtedy, dawaj, się wspięło pierwszemu po kracie i do tego okna na piętrze nowym butem, żeby nie dostać kawałkami szkła. Inni odchyli głowy, a potem też poszli. W środku Niemiaszki trochę się ostrzeliwali, to się im jeszcze z zewnątrz posłało pierwszy granat. Przycichli i zaraz tylko buty tupały. Jak się wpadło do środka, to przez chwilę niewiele było widać, bo oczy z pełnego słońca pogubiły się w półmroku. Trzeba było rozdziawić powieki. Pomieszczenie było duże. Załadowane po sufit. W workach tylko żarcie i mundury. Się chłopaki poprzebierali i samemu też się wzięło panterkę, bo jakoś tak głupio było walczyć w samej koszuli z niewszystkimi guzikami. Broni nie było. Tylko trochę amunicji w kanciapie.

– W górę uciekli ? pokazało się schody. ? Trzy dwójki za mną.

Poszło się bez oglądania, czy idą. Pierwszemu się wysunęło głowę. Pocisk bzyknął, ale nie trafił. Się najpierw wymieniło magazynek, żeby nie zabrakło w najważniejszej chwili, bo nie wiadomo, ile tamten Niemiaszek wytracił. Się skoczyło do przeciwległej ściany, jeszcze w ogóle nie strzelając. Pierwsza dwójka zaczęła bić z krótkiej broni. Ale na oślep. Się wzięło drugi granat i też na czuja. Dwuuźb. I zaraz, jak tylko się rozpękł, do głównego przejścia między skrzyniami. Niemiaszki uciec już stamtąd nie mieli gdzie, ale mogli się tam, kurde, długo bronić, bo skrzynie solidne, drewniane, ale chyba ducha w Niemiaszkach nie było, bo się im puściło dwie serie od lewej do prawej i wyszli z bronią daleko od ciała w siedmiu, a tylko dwóch się trzymało za pierś i ramię. Nawet tych dwóch się zrobiło żal, że tak ich się przedziurawiło. Przecież samemu też tak się mogło dostać. Czemu to tak jest, że jak się robi rachunek zysków i strat, to człowiek bardziej zaczyna się bać straty?

          Od nich się wzięło jeszcze lepszy karabin i całą amunicję. Resztę broni rozdało się kolegom. Niemiaszkowie po kieszeniach mieli fajki i cukierki, zdjęcia i listy się im zostawiło, a złoto oddało Kmicicowi, żeby wszyscy widzieli, że odtąd cała forsa ma iść do wspólnego gara.

          Kmicic rozstawił warty i zabrał resztę na obóz. Trafiło się od razu na czołg, czołg niemiecki, z tym że w środku siedzieli nasi. Niezły numer musieli wykręcić, żeby tam siedzieć. Maszyna na pełnych obrotach wdrapywała się na wysoką na kilka metrów barykadę z gruzu i żelastwa. Śmierdziało wypaloną ropą, że aż w oczy piekło. Niemiaszkowie wali z moździerza, ale nie trafiali. Z głuchym pacnięciem to spadało zawsze obok. A czołg wył, ryczał i szedł w górę jak ślimak. Aż doszedł do szczytu i zwalił się na drugą stronę. Niemiaszkowie czmychnęli za drugą barykadę, znacznie już niższą, i stamtąd walili granatami. Nawet czołg dostał w gąsienicę, ale wytrzymała i szedł dalej. Się widziało, że jedyny sposób, to obejść Niemiaszków i wykosić ich z flanki.

– Kto skoczy? ? się spytało.

Samemu mogłoby się nie dać rady, ale skoczyli. Najgorsze, że Niemiaszkowie walili z wież wartowniczych z jakiegoś większego kalibru, niby byli jak na dłoni, ale stąd się swoją pukawką nie miało takich możliwości i widać było, że żeby dobrać się do tamtych, trzeba było najpierw tych wykosić. Się kryło za zwalonym pniem, a czołg tymczasem chyba zrozumiał zamiar, odwrócił się i walnął w wieżę odłamkowym. Poszła w drzazgi. Się nie patrzyło, się nie czekało na nic, tylko z flanki za drugą barykadę i nie spuszczało się palca ze spustu, aż karabin zaczął parzyć. Dopiero wtedy można było zebrać broń i wymienić magazynek. Całe wiązki granatów, całe skrzynie amunicji i moździerz. Niektórzy Niemiaszkowie nie byli całkiem zabici i jak się na nich patrzyło, to współczuciu zaczynała towarzyszyć krótka chwila utożsamienia, ale wojna drodzy braciszkowie polega na tym, że albo wy mnie, albo ja was. Ja was wydawało się rozsądniejsze. Ale to, że właściwie było już po nich, nie znaczyło, że wszystko się skończyło. Kule wciąż śmigały w powietrzu i nawet trudno się było zorientować kto i skąd strzelał. I wtedy zobaczyło się rower. Nawet fajny. Taki z koszykiem z przodu, żeby można było na nim skoczyć za miasto na zieloną trawkę. Się wskoczyło na ten rower, się przycisnęło pedały, że aż mięśnie prawie pękały. Się pognało główną aleją między swoich a Niemiaszków. Powietrze ładowało się pod panterkę, ale było się od niego silniejszym i co który Niemiaszek wycelował, to już się było kawałek dalej. Aż się podjechało na tyle blisko pod wieże strażnicze, że można się było nimi na poważnie zająć. Rower poszedł w jedną stronę, a samemu się skoczyło w drugą. Obie wieże były jak na dłoni. Tylko trafiać, co się robiło. Niemiaszkowie, którym to się jeszcze udawało, podnieśli ręce. Cała ferajna naszych podskoczyła pomóc. Nawet ci z czołgu podnieśli klapy. Wyglądali jak wypici. Z wnętrza maszyny uniósł się dym. Za wieżami, za drutami, byli przerażeni więźniowie. W tych panterkach chyba też wyglądaliśmy na Niemców, tylko gorszych. Ale zaraz ktoś do nich skoczył i zaczął tłumaczyć, że my Polacy, że wolność, te rzeczy. A oni nic nie kumali, bo dopiero potem się okazało, że to byli Żydzi, ale z różnych południowych krajów. Po co Niemiaszkowie tu ich ciągnęli, skoro tu mieli pełno naszych? Powiedziało się im po niemiecku, że wolność, że my Polacy i że samemu też się jest Żydem, tylko nie takim, co go można zabić albo trzymać za drutami. I się jeszcze dodało, że się z nich zrobi wojsko, jeśli tylko któryś będzie chciał.

          Pluton szybko uformował się w stanie pięćdziesięciu kilku i porozumiewał się w języku wroga. To było nawet śmieszne. Przyszedł Kmicic i się mu zameldowało gotowość bojową.

– Pseudonim? ? spytał.

– Nie mam ? się odpowiedziało.

– Żelazny! Huzar! Skoczek! ? podniosły się głosy.

– Jamienator ? ktoś krzyknął.

– Będziesz Jamienator.

I tak się zostało Jamienatorem.

– Nakarm ich, przeszkol i uzbrój. Przyślę po was łączniczkę. A my, póki co, idziemy dalej.

Reszta pierwszego dnia powstania minęła na żarciu, mundurowaniu i szukaniu broni. Właściwie się węszyło, żeby uzbroić swoich ludzi po zęby i się ich uzbroiło, bo sporo żelastwa leżało w trawie i na wartowniach. Potem słońce spadło. Wzięło się dwóch swoich i się skoczyło zobaczyć, co z krowami, bo się, oczywiście, nikt po nie nie zgłosił.

– Ten cały Kmicic, to kutas złamany ? się powiedziało swoim, ale oni tego nie rozumieli. ? Austriacy by nigdy tak nie porzucili swojego żarcia, dlatego są najlepsi. Nigdy nie biorą jakiegoś tam magazynu, tylko od razu biorą wszystko. I bez potrzeby nie biorą jeńców. Tak zostawić, takie jałóweczki.

A co one biedne winne, że wybuchło powstanie. Się z tymi dwoma latało, żeby przynajmniej je napoić.

– Wrócę do was rano ? się przyrzekło.

Potem to już było samo czekanie na łączniczkę, a wiadomo, jak to jest z dziewczynami. Jak potrzebne, to nigdy ich nie ma pod ręką i człowiek jeszcze bardziej do nich tęskni. Nie było też nikogo, kogo by można było wysłać z zapytaniem, co zrobić ze złapanymi Niemiaszkami. No bo gdzie tu szukać, Kmicica, kutasa złamanego?

          Niedalekie detonacje nie przeszkadzały spać. Dopiero krzyki. Niemiaszkowie byli już wtedy zawinięci w drut kolczasty, chociaż nie było takiego rozkazu, ale to krzyczała ludność, żeby ich wpuścić na piętra. Pewnie, że im się należało za te chude lata, ale dowództwo też mogło mieć w stosunku do magazynów jakieś plany. Przecież nie wysyłaliby tam ludzi, żeby dostawali prosto w czoło, bez przyczyny. Chłopcy z oddziału Kmicica, pozostawieni tu na warcie, mieli przerażone miny, bo tej ludności było coraz więcej, naprawdę już dużo. Nie wiedziało się, co robić. I wtedy, jak olśnienie, przyszły na pomoc krowy.

– Chodźcie ? powiedziało się.

Kazało się ludności rozpalić ogień dla światła. Wyprowadzało się krowy po jednej. Mówiło się do nich cicho. Ludzie lubią jeść ? się mówiło. Ludzie też są ważni. A was i tak nie ma już czym karmić. Wy byście ludzi przecież nie zjadły. Sama widzisz, że odwrotnie się nie da. Przecież to lepsze, niż trafić w gęby Niemiaszków, tych moich Austriaków. Niemiaszki to po wielu spalonych wsiach by was wysrali. Ludzie pluliby na ich gówno. Chodźcie, kochane. Nikt nie przyszedł na świat na zawsze. Otwierało im się krew jednym precyzyjnym cięciem na szyi. Prawie bezboleśnie, jeśli ktoś umie trafić. Się umiało. To działa jak nagły sen. Przy wyjściu pod dachem wagonu była wysuwana żerdź. Były kołowrotki i łańcuch w konstrukcji własnego pomysłu, a w dole trap, który okazywał się zapadnią. Trzeba było tylko nie przegapić odpowiedniego momentu, kiedy wprowadzić zwierzę da się jeszcze o własnych siłach, ale już otumanione, już senne. Nie wolno za wcześnie, bo podniosłoby krzyk i inne przestałyby wierzyć, nie wolno za późno, bo ciężko taką śliczność podnieść gołymi rękami. Jest tylko jeden moment. Śpiewało się krowom balladę o niebieskiej łące. Ufnie szły i ufnie zawisały za obie tylne racice, żeby nie wyrwać stawów. I teraz należało się spieszyć. Noże były od dawna gotowe. Tasak był od dawna gotowy. Żadnych zbędnych ruchów. Nic na siłę. Wszystko ze sobą jest przecież połączone tak ładnie, że bez trudu jedno od drugiego odchodzi. Austriacy z macierzystej jednostki lubili na to patrzeć. Nie dowcipkowali wtedy. Stali jak na nauce. Ludność też tak stała. Nie było mówienia. Szedł zapach ciepłego mięsa. Wnętrzności szły pod wagon. Krew w tłuczeń, w kruszywo pod podkładami. Skóra na podeptane badziaki. Dzielenie musiało iść sprawnie. Ludność wyciągała ręce jak po swoje. Ludność robiła miny, bo nigdy nie miała w rękach ciepłego surowego mięsa.

– Cielęcina ? zachwalała. ? Prawdziwa cielęcinka.

Ludności było dużo, więcej niż swoich Austriaków z macierzystej jednostki, najtwardszych esesmanów do zadań specjalnych. Zostawała głowa i racice. Głów ludność się bała. Głów nikt nie chciał. Zupa z głowy jest pożywniejsza, niż zupa na kościach. Austriacy też nigdy głów nie chcieli. Krowy mają dobre głowy.

– Może ktoś całą weźmie, na mleko? ? się spytało przy ostatniej, ale nikt się nie zaoferował. ? Dobre mleko ? się zachwalało. ? Za miesiąc, dwa będzie już gotowa na byka ? detonacje nie cichły, miesiąc, dwa to rzeczywiście była straszna perspektywa. ? Ostatnią puści się wolno ? się zadecydowało i nikt z ludności nie ośmielił się sprzeciwić.

Odeszli nawet ci, co niewiele dostali. Nie dało się im wódki. Wódka była dobrze ukryta. Zabrało się ze sobą dwa najważniejsze noże. Resztę i tasak schowało się z wódką. Ostatnia krowa popatrzyła na głowy.

– Nie należy wierzyć we wszystko co się widzi ? się ją przekonało jednym zdaniem.

Ostatnią podprowadziło się pod mur na niekoszoną trawę.

– Jak dam radę, to będę wpadał cię napoić ? się powiedziało.

Na wschodzie, tam gdzie Ruscy już prawie podchodzili pod rzekę, słońce wisiało dwa metry nad horyzontem. Poszło się poszukać nowej panterki, bo stara była już do niczego. Wymieniło się też buty i spodnie. Łączniczki z rozkazem wciąż nie było. Esesmani nie potrafili zasnąć w drucie kolczastym. Twoi greccy Żydzi poszli spać do swoich baraków.




[w:] Jacek Bierut, Hajs, WBPiCAK, Poznań 2013.