W samo południe piątego dnia powstania zobaczyło się swoich Austriaków. Ale nie wszystkich. Twoi Austriacy zawsze trzymali się razem, nie chcieli się rozdzielać i zwykle rezygnowali ze wsparcia z zewnątrz. Jak ich było pięciuset siedemnastu, to mogli naprawdę prawie wszystko, ale teraz zobaczyło się ich tylko siedmiu. Czyżby tylko tylu już ich zostało? Samych najlepszych? Szli z ogniem. Nie zachowywali się jeszcze jak ludzie, którym po piętach depcze ktoś, kogo nie można zobaczyć i żyć dalej. Jak do domu wracało się wtedy od ostatniej krowy za bardzo porządną barykadę z płyt chodnikowych i z amunicji miało się już tylko tasak i dwa nieco zakrzywione noże. I dobrze. Bo by się być może odruchowo ścięło ich jedną serią i wszystko zepsuło.

          Jeden z Austriaków puścił ogień, potem wyjął z kieszeni chusteczkę, wytarł sobie oczy i schował ją z powrotem do kieszeni, ale do drugiej. Palce miał jak muzyk i wcale nie robił wrażenia osoby gotowej do walki. W dodatku policzki miał gładkie, jakby się dopiero co ogolił. To była właśnie ta przewaga twoich Austriaków i aż ciarki przeszły człowieka, który postanowił się z nimi zmierzyć. Się postanowiło. Oni zapewne w tej grze byli wtedy najlepsi na świecie, a do Warszawy na te dni przeniosły się Nieustanne Mistrzostwa Świata w Zabijaniu.

          Oddaliło się od nich piwnicami, gdzie cywile dla własnego bezpieczeństwa na całej długości ulicy powybijali przejścia z budynku do budynku. Trzymało się nisko głowę, żeby nie dostać cegłą. Najbardziej doskwierał brak czegoś poręcznego, czego obecność przez ostatnie pięć dni stała się taka oczywista. To coś było poręczne tylko wraz z amunicją. Niemiaszki przejęli oba dzisiejsze zrzuty, trzeba więc było to odebrać Niemiaszkom. I tak piwnicami dotarło się do chwili, kiedy najpierw trzeba było podjąć wielkie rozważenie, a potem jeszcze większe ustalenie.

– O czym myślisz? ? spytał Kmicic tego wieczoru, kiedy Niemiaszki poszli spać, ale się mu nie odpowiedziało, paliło się papierosa, podziwiając księżyc.

W ciągu tych pięciu dni, chyba od ciągłego napięcia, a może tylko od gorąca, pyłu i dymu, twarz Kmicica poszarzała, ale nie zbrzydła. Podbródek mu się wydłużył, przez co zaczął się wydawać zbyt wąski w stosunku do ust. A jego spojrzenie sprawiało wrażenie tak samo lekkiego, jak jego dłoń, którą Kmicic ciągle trzymał na stenie. W ogóle nabrał dziwnych nawyków. Często dmuchał na palec wskazujący, który go bolał od przyciskania cyngla i w ogóle. Na przykład, jak wyciągał chusteczkę, żeby powycierać sobie twarz, to robił to zupełnie tak samo, jak tamten Austriak, ale potem się jej przyglądał, jakby spodziewał się znaleźć na niej krew. Wariactwo. Jeszcze żył, a już nie. Nie mógł zrozumieć, że ktoś wykłada się spokojnie z nogami do góry, rozważa i ustala, a przy tym, żeby nie marnować czasu, nadrabia zaległości w leniuchowaniu.

          Dopiero z tydzień później miał taką twarz, taką nakropkowaną krwią jak przez grube sito albo jakby ktoś chlapnął z pędzla, ale nie miał już wtedy siły wyciągnąć chusteczki. Musiało się to zrobić za niego. W jego oczach było wtedy coś, czego wcześniej się nie widywało, ale od pewno czasu stało się to powszednie. Wytarło się mu twarz i pokazało chusteczkę, bo bardzo chciał na nią popatrzeć.

– Jamienator, przejmujesz dowodzenie ? usta zaczęły mu się wyginać w uśmiechu, ale już nie zdążyły, bo zatrzymały się w połowie.

Domyśliłeś się, że chciał jeszcze coś zażartować o ostatniej krowie. No, ale to było dopiero z tydzień później.

          Na razie trudno było zrozumieć, że ciała mężczyzn budzą w człowieku takie namiętności. Postanowiło się bowiem walczyć z Austriakami w celu rozjaśnienia świata i przy pomocy prezentu od nich. Każdemu z Austriaków postanowiło się otworzyć tętnicę szyjną, bo zabicie ich zdobyczną amunicją nie rozjaśniłoby świata. Zdobyczna amunicja po prostu była nietematyczna i się do tego nie nadawała. Zdobyczną amunicją to można było karać nieznajomych Niemiaszków. Swoich Austriaków to można było najwyżej spalić ich własnym ogniem, ale to też nie byłoby dobre, gdyby od niego zginęli naraz całą siódemką, i w ogóle jasne już było, że ogień się do tego nie nadawał tak dobrze. Poręczne narzędzie do rozjaśniania świata po prostu zawsze musi mieć pozytywny charakter i pochodzić z tego, co rozjaśnianemu światu jest najbliższe. Ich świat był chyba bardziej ciemny, dlatego mogli go sobie rozjaśniać tym swoim ogniem. Ty nie mogłeś, bo to był ich ogień. Na przykład, kiedy postanawiasz przestać pić, to nie możesz tak sobie przerzucić się na jakąś byle jaką lemoniadę, tylko powinieneś wziąć do ręki swój własny, osobisty litr wódki, wypić z gwinta ile tylko jednym ciągiem dasz radę, najlepiej wszystko, i wtedy sobie powiedzieć, że to był ostatni łyk. Nie ma na świecie lepszego sposobu od poważnego traktowania własnych postanowień. To co w sobie, może się potem prześwietlać na to, co obecne w publicznej wykładni. Wtedy bycie na świecie jest najbardziej znośne.

          Się postanowiło. Skoro zostało ich siedmiu, operacja powinna trwać dokładnie tydzień, żeby lepiej mogli sobie z niej zdać sprawę, bo rozjaśnianie świata będzie większe, kiedy będą oglądać swoje zdjęcia po jednym, a pozostali niech na to patrzą i niech zerkają na siebie, na którego to teraz kolej. I wszyscy powinni odejść w ten sam sposób. To, co w sobie, może się stać obecne tylko wtedy, kiedy zna się dokładnie to, co w sobie. I wszystko stało się jasne. Właśnie dzięki temu tej nocy spało się bardzo spokojnie i za sny się miało tylko dwukolorowe wzory geometryczne bardzo porządnie ułożone po obu stronach głowy.

Najłatwiej poszło z pierwszym. Zlokalizować ich nie było trudno, bo od samego rana robili dużo dymu.

– Gdzie cię szukać, jakby co? ? spytało się Kmicica.

– Nigdzie się nie wybieram, chyba że w przód, ale wtedy to znajdziesz po trupach. A ty co? Znowu do swojej krowy?

– O widzisz. Ale nie ? już się miało iść, ale się jeszcze spytało. ? A jak przyleci ta Sarna i gdzieś was wezwą?

– Sarna już nie przyleci. No, jak gdzieś nas wezwą, to zostawię kogoś po ciebie. Ale wiesz. Jak to nic pilnego, to może nie idź. Tu mi jesteś potrzebny.

– W takim razie, pani porucznik, proszę o zgodę na oddalenie się z pozycji w celu podjęcia bezpośredniej walki z miotaczami ognia?

– Co ty żeś wykombinował? Ilu chcesz wziąć?

– Sam idę.

– A broń?

– Tylko to biorę ? pokazało się na jeden nóż i osełkę do niego.

– Znudziło ci się już? Pryskasz?

– Nie. Prędzej ja się temu znudzę.

– To o co chodzi?

Uśmiechnęło się szeroko i poszło w stronę podwórek.

– Za godzinę, dwie będę ? poinformowało się jeszcze, bo to w końcu dowódca. ? Jakby co, to przytrzymaj mi zupę.

Dym było widać, a także czuć go było nosem.

– Może weźmiesz chociaż ze dwie filipinki ? zaproponował, ale się odmówiło, bo granaty mogłyby popsuć rozjaśnianie świata.

          Niemiaszki za bardzo nie atakowali, zamknęli naszych i zabawiali się niszczeniem budynku po budynku po swojej stronie miasta, a także tym, żeby nie dać się napaść i nie stracić broni. Wieczorem odwożono ich na oczyszczone z ludności przedmieścia. Rano wracali na swoje pozycje, jak faceci, którzy przychodzą do roboty. No i walili z ciężkich dział, bo to się dało zrobić na odległość. Jak mieli jakiś wolny samolot, to też go nasyłali, żeby wysrał trochę bombek, ale z każdym dniem mieli coraz mniej wolnych samolotów i czasami niebo robiło się czyste. Poza tym, był spokój. Jak próbowali atakować, to robili to tak czytelnie, że nasi zawsze idealnie się przegrupowali i Niemiaszki musieli zmykać, żeby nie stracić życia i broni. Z atakujących to oni bardzo płynnie przechodzili do roli atakowanych. U naszych z kolei sporo chłopaków brało się za samotne akcje. Wielu wyspecjalizowało się w snajperce i w rzucaniu z okien granatami, tak że jak Niemiaszki wchodzili w jakąś nie swoją ulicę, to widać było ich dusze na ramionach. Małe mieli te dusze. A jak już udało im się coś zdobyć, to szybko odkrywali, że muszą o to samo walczyć od nowa. No i spoglądali za Wisłę, skąd słychać było walenie ruskich haubic. Nasi też tam spoglądali. Nie wiadomo, kto się tego bardziej bał.

          Za to ludność przestała wychodzić na spacery, bo po drodze mogłoby się coś komuś przytrafić, a jeśli nie, to po powrocie mogłoby się okazać, że dom to już kupa gruzu.

          I tak szło się w kierunku charakterystycznych dymów, chociaż przebycie każdych stu metrów było wielką przygodą i wymagało sporej wprawy, i po drodze można było sobie popatrzeć na leniwie szykowane do natarcia dwa samobieżne moździerze. Właściwie, gdyby się miało ze dwóch swoich Greków, dałoby się oba wziąć jak swoje, z jakimiś dziesięcioma sztukami broni automatycznej, bo Niemiaszki mieli takie miny, że można było liczyć na sukces przy dwóch kukułkach w ogniu krzyżowym i jednym, który podejdzie ich z boku. Ale miało się ważniejsze rzeczy na głowie. Nie ma przecież nic ważniejszego, niż rozjaśnianie świata.

          Na Austriaków wpadło się przy jakimś kościele. Akurat z Pola Mokotowskiego waliła artyleria i po prostu mury drżały. Austriacy, jakby nic sobie z tego nie robili. Wypłaszali ludzi ogniem z piwnic i nikogo nie próbowali wziąć żywego, bo po co im żywi przedstawiciele ludności. Raczej patrzyli tylko, gdzie są drewniane stropy i tam puszczali więcej ognia. A kto wybiegał, dostawał gotową kulkę, najlepiej prosto w czoło, żeby mu się otworzyło trzecie oko. A jak natrafili na kogoś, kto odpowiedział ogniem, to się nie chowali jak Niemiaszki, tylko starali się tego kogoś naprawdę ładnie zabić, żeby tuż przed końcem mógł spłonąć podczas biegu.

          Się czekało i myślało, który będzie pierwszy. I posuwało się za nimi dom po domu, czasem tak blisko, że Austriacy mogliby ci nadepnąć na twarz. Aż nadeszła odpowiednia chwila. Jeden wytrzymał już tak wiele, ale jego pęcherz nie wytrzymał. Podskoczył w tył, do wyczyszczonego już domu. Stanął w rozkroku przodem do płonącej bramy i wypiął miednicę do przodu. Straż pożarna to to nie była, ale facet był zdrowy i szczał mocnym strumieniem bez chlapania na boki. Nie gasiło to ognia, tylko wyparowywało z płonącej bramy takim niebieskawym obłoczkiem. Podeszło się i jednym ruchem się skaleczyło. Tętnica szyjna była tuż pod skórą. Jakby się człowiek postarał, to poradziłby sobie nawet paznokciem. Troszkę trzeba było go przytrzymać. Krew strzeliła wyżej, niż siki, jakby pluło z pełnego wiadra w rozpędzonym wagonie.

– Elysium ? szepnęło się.

Zerknął tak błogo, bo zdaje się, rzeczywiście już trafił do krainy szczęśliwości. Trzeba było wyczekać na ten moment, który nadszedł szybko. Moment, że jeszcze się nie zwala, ale za chwilę nie da się już prowadzić. Położyło się go na bruku i pozwoliło jeszcze raz na siebie popatrzeć. Nacięło mu się skórę przy karku i szarpnęło, dokąd tylko mundur pozwolił. Troszkę tylko jęknął. Zabrało mu się zgrabniutki pistolet maszynowy ze sporym zapasem amunicji i dwie wiązki granatów nowego typu.

– Feurig ? nadało mu się ostateczne imię i można było znikać.

Ostateczne imię przypomina ostateczny układ słów, w którym cały świat pokrywa się z rozjaśniającymi go znakami. Po jednym i drugim najbardziej zainteresowanym nic już nie jest potrzebne.

          Pozostałych sześciu nie mogło już Feurigowi pomóc, ale mogło jeszcze jakiś czas na niego patrzeć i zarzekać się, że pomszczą przyjaciela, ale w oczach nie mieli jeszcze tego, że nie mogą cię zobaczyć i żyć dalej. Chyba nie wiedzieli, co się stało i kto im się dobrał do dupy. Patrzyło się na nich z pewnej odległości. Stanęli trochę jak głupki, bo przy odrobinie szczęścia dałoby się ich ściąć jedną serią, ale nie puściło się tej serii, bo to byłby koniec rozjaśniania świata.

– Bis Morgen ? szepnęło się i wróciło do zabijania Niemiaszków u siebie, przy Nowym Świecie.

Niemiaszki przyturlali się właśnie z szafą, licząc, że naszych da się pozabijać tak łatwo.

– Jesteś ? powiedział Kmicic i w jego oczach nie było już strachu. ? Jak poszło?

Kiwnęło się tylko głową i z nowiutkiej peemki Feuriga zastrzeliło Niemiaszka, który starał się nie wychylać. W piwnicznym okienku na jego broń czaił się już łepek. Te łepki z każdym dniem znosiły coraz więcej żelastwa, a tego dnia zniosły tak dużo, że nie trzeba było zostawiać swojej broni tym, którzy przyszli na nocną zmianę.

          Widać już było, że zwycięstwa nie będzie, ale też że Niemiaszki połamią sobie na naszych chłopakach zęby do samej kości.

Drugi Austriak był trudniejszy. W miejscu, gdzie puszczali ogień było też sporo Niemiaszków i trudno było tak blisko podejść. Ludności już tam nie było. Przez podwórka pognało się do domu, który zaraz miał spłonąć. Nad drzwiami wejściowymi znalazło się taką skrzynię, chyba z elektryką. Ciężko było jej się uczepić i tak zawisnąć, żeby nogi nie wystawały. Poczekało się, aż zaskrzypią na gruzie ciężkie buty. Dupą i plecami zaklinowało się między skrzynką a sufitem, żeby mieć wolne ręce. I zawisło się głową w dół.

– Zu Hilfe! ? jęknęło się nie za cicho, nie za głośno, akurat tak, żeby tylko on to usłyszał.

Dał się zrobić. Widać jeszcze nie bardzo wiedzieli, co się święci. Wszedł i tylko tego było trzeba. Jedną ręką złapało się go pod pachy i podciągnęło w górę, drugą błyskawicznie nacięło tętnicę szyjną. Bluzgnął gorącą krwią i to był najtrudniejszy moment, kiedy trzeba było mieć naprawdę dużo siły, żeby dać radę go przytrzymać w tym zwisie, bo wszystkie mięśnie mu się napięły, jakby zaraz miał wskoczyć do zimnej wody. Już dwoma rękami podciągnęło się go jeszcze trochę w górę i zaczepiło pasem na rożku skrzydła drzwi. Trochę za wcześnie nacięło się skórę na karku i szarpnęło, bo miał jeszcze sporo prawdziwego życia i spróbował krzyknąć, przez co krew zalała mu usta, nos i gardło. Zeskoczyło się i popatrzyło. Z szyi już nie bluzgało, tylko ciekło w mundur. Przez tę wybąbloną krew na gębie wyglądał trochę jak malina.

– Himbeere ? nadało mu się ostateczne imię i pozwoliło chwilę na siebie popatrzeć.

Zaraz się usłyszało tupot ciężkich butów i trzeba było wiać. Udało się tylko dzięki temu, że Austriacy nie wiedzieli jeszcze o wybitych przejściach w piwnicach między budynkami i po tym, jak usłyszeli tupot nóg, pognali schodami w górę.

– Załatwiłeś? ? spytał Kmicic, kiedy się wróciło.

– Co? ? spytało się niewinnie. Bo do rozjaśnienia świata było jeszcze daleko.

I w ogóle nie było czasu i warunków na gadanie, bo Niemiaszki znów szli z szafą, która wydawała straszliwy ryk po każdym wypuszczonym pocisku.




[w:] Jacek Bierut, Hajs, WBPiCAK, Poznań 2013.