Trzeciego dnia się zaspało, bo Niemiaszki całą noc walili z grubej berty. Na oko wyglądało, że to z tej bocznicy, przy której pasła się bez wody twoja ostatnia krowa. Wzięło się swoich dwóch najlepszych Greków i poszło się sprawdzić, bo szkoda by było, gdyby biedaczki przez takie niedopatrzenie nie udało się uratować. Rzeczywiście, Niemiaszki stanęli kawałek od twoich dwóch wagonów, ale zupełnie nie zajmowali się jałóweczką i chyba nie planowali jej zjeść, tylko walili, bardzo porządnie ustawiając parametry zgodnie z mapą. Szły z tego wielkie bomby, które ludziom w piwnicach niewiele mogły zaszkodzić, poza tym, że spać było przy nich bardzo trudno, bo słoiki z przetworami strasznie dźwięczały. Bomby olbrzymy rozwalały za to dachy i górne kondygnacje i największy problem od tego to miały gołębie.
Niemiaszków na pociągu pancernym było z pięćdziesięciu. Dobrze przy tym byli pokryci za żelastwem i we trzech mogło im się nie dać rady. Można było posłać po resztę swoich Greków, ale po całym dniu byli zmęczeni i należało im się trochę leniuchowania z nogami do góry i głową w szmatach.
– Sie stoßen sich die Ecken und Kanten ab ? pokazało się swoim Grekom coś w rodzaju, że niech się berta teraz wyszumi, a potem zostanie tu na amen.
Trzeba było tylko zdobyć klucz. Zostawiło się Greków na warcie i pobiegło na rozjazdy szukać dyżurnego. Przyjemnie było zasuwać nasypem wśród wysokiej trawy, czuć zapachy i przez chwilę nie myśleć o zabijaniu. Księżyc stał wysoko i lekko drżał, jakby go bawiły te fajerwerki. Powietrze się brało do płuc bez pyłu i pierwszy raz od kilku dni brało się je, jak prawdziwe ciało. Owady bzykały, świerszcze się darły, jakby nie było żadnej wojny. Patrzyło się jak świat ożywiony i nieożywiony z nikim nie walczą i nie powodują niczyjej troski, tylko są. Kawałek za rozjazdami byli już ludzie i należało się skupić.
W budce dyżurnego siedział biedny kolejarz i dwóch Niemiaszków ze staroświeckimi karabinami na ręczny zamek na sprężynie. Niemiaszki siedzieli z nabrzmiałymi twarzami. Byli to faceci po czterdziestce, z brzuszkami i sporymi zakolami. W sam raz wyglądali na takich, których synowie zapisali już piękne karty niemieckiej historii w różnych sprawkach z ludnością. W ogóle tacy to już powinni się rozglądać za jakimś cmentarzem, a nie jeździć po obcych krajach w zorganizowanych grupach. Kolejarz był tak blady, że nawet przy karbidówce wyglądał jak człowiek bez krwi. Okno było uchylone, ale słabo, żeby komary nie leciały. Wsunęło się lufę i już było po Niemiaszkach. Kolejarz zamarł z rękami przy piersi.
– Panie, klucz do śrub, żeby poluzować szynę.
Natychmiast pojął plan.
– Nie mam ? rozłożył ręce.
– A kto ma?
– A tam z kilometer ? wskazał kierunek ? stoi wagon brygady remontowej. Pouciekali, ale klucza może nie wzięli.
– A pan?
– Mnie pod bronią od samego pierwszego trzymają.
– To poprzestawiaj pan wszystko, żeby nie mogli dojść co i jak, i pryskaj pan.
– I druty trza poprzecinać, to cały węzeł stanie ? ucieszył się.
– To pan poprzecinaj, już pan najlepiej wiesz, a ja się po ten klucz potarabanię.
Chwilę się jeszcze zastanawiało, czy warto brać te jednostrzałówki i się postanowiło wziąć, bo nie wiadomo, co jeszcze będzie się dziać na tym głupim, ciemnym świecie. Wziąć, ale nie dźwigać, tylko ukryć w trawie przy słupie z numerem. Tak też się zrobiło i poszło po klucz do wagonu brygady remontowej.
Wagon był zamknięty na grubaśną kłódkę z zatartym napisem. W świetle księżyca wyglądało to na coś jakby dwa imiona, serce i data. Trzeba było się włamać. W środku było niemal zupełnie ciemno. Po omacku znalazło się mnóstwo różnych kluczy i trzeba było latać na tory i przymierzać, które będą dobre. Wzięło się trzy i olej, na wypadek, gdyby śruby były zaparzone. Wróciło się do swoich Greków i we trzech poluzowało się jakieś dwieście metrów za pociągiem pancernym całą szynę, śruba po śrubie. Ciężko szło jak diabli. Fest trzeba było mieć krzepę. Niektóre śruby to we trzech naraz się rozruszywało. No i z tymi, które wydawały dźwięk, trzeba było czekać na wystrzały. Zeszło prawie do świtu, a jeszcze potem poczekało się, aż pociąg z bertą zachce pojechać na fajrant. Leżało się w wysokiej trawie, ale spać nie można było, bo się pozwoliło kimnąć obu swoim Grekom.
Niebo robiło się już całkiem czyste, ale jeszcze nie tak czyste, żeby zaczęły po nim nisko latać bombowce, kiedy Niemiaszki przestali walić. Obudziło się swoich Greków. A może to cisza ich obudziła. Sporo jeszcze czasu minęło, jak Niemiaszki uruchomili silnik. Nie było tam lokomotywy, tylko wszystko stanowiło jedną całość z kopułkami na ciężkie karabiny maszynowe i platformą na bertę. Chyba to było napędzane na ropę, bo mocno smrodziło. Pociąg ruszył bardzo powoli, przez co szyna nie od razu mu spadła spod kół, tylko jak się już porządnie na nią wtoczył. Zaboksował przodem w tłuczniu i stanął. Silnik dostał obrotów. Niemiaszki wyskoczyli sprawdzić co i jak, ale nie pozwoliło się jeszcze swoim Grekom walić z maszynówek, bo nie wszyscy wyskoczyli. Chyba poczuli się bezpiecznie, bo wyskakiwało ich coraz więcej, pochylali się i coś ustalali. Głupi, bo podźwignąć takiego kolosa już w żaden sposób bez naprawdę ciężkiego sprzętu by się nie dało, ale Niemiaszki to już taki durny naród, że najpierw musi to sobie głośno ustalić. Poczekało się, aż wszyscy będą na ziemi, dało się znak, na dwa rzuciło granatami i we trzech wymiotło się tak długie serie, że aż cyngiel zaczął parzyć. Nie zdążyli nawet odpowiedzieć ogniem i to znaczyło, że żaden z nich nie zdoła już więcej nagrzeszyć. Nie wszyscy byli całkiem martwi, ale za bardzo nie miało się możliwości im pomóc. Słońce ich wykończy ? się pomyślało. Broni było tyle do zebrania, że we trzech w żaden sposób nie dałoby się rady. Poukrywało się wszystko w wysokiej trawie spory kawałek dalej, bo się postanowiło nie transportować tego za dnia, tylko wrócić tu w nocy ze wszystkimi ludźmi.
Poszło się dokładnie obejrzeć pociąg. Stamtąd też jeszcze było co wynieść. Całe drewniane skrzynie z amunicją, wyrzutnie ręczne i tak dalej. Będzie się dzielić z innymi oddziałami, się ucieszyło, bo to była prawdziwa zbrojownia na stalowych kołach. Zrzucało się resztę i kazało swoim Grekom nosić w trawę w charakterystyczne miejsce przy słupie ze swoim numerem. Potem trochę się pospacerowało, żeby poczuć się jak Niemiaszek w bezpiecznym gnieździe. Na grubych metalowych ścianach wisiało sporo zdjęć niemieckich piękności. Wszystkie starannie uczesane, uśmiechały się i patrzyły prosto w oczy. Na koniec obejrzało się bertę. Piękna była. Jeszcze ciepła, jak kobieta nad ranem. Rozejrzało się po mechanizmach i sprytnych pomysłach, jak korbkami można było nad tą babą zapanować. No i najważniejsze, Niemiaszki skończyli robotę, bo im się kończyły te ogromne pociski. Zostały trzy. Grube i kształtne jak wielkie ryby. Były tak ciężkie, że ładowanie odbywało się przy pomocy małego, pneumatycznego dźwigu z łańcuchami. Zawołało się swoich i załadowało. Zeszło się poszukać przy najważniejszym Niemiaszku mapy. Oczy miał otwarte i patrzył jak człowiek na człowieka, ale wzięło się mapę bez ceregieli. Wycelowało w Pole Mokotowskie. Gruchnęło tak, że aż uszy zabolały i rzuciło całym składem. Załadowało się drugi pocisk i znów, suru. I od razu trzeci. Było po robocie. Każdy w jednej chwili na trzy odbezpieczył swoją wiązkę zdobycznych granatów. Swoją się wrzuciło w lufę, a dwaj Grecy w mechanizm naprowadzający i w układ celowniczy i natychmiast się skoczyło pod wagon. Puknęło dość głucho. Wagonem nie rzuciło wcale, tylko jednym bokiem poszedł jeszcze trochę w dół, ale tylko trochę. Akurat tak, że przygniótł jednego z Niemiaszków, który jeszcze oddychał i trochę się wił, ale nie mógł mówić, bo seria poszła mu w szyję. Wyczołgało się i można było wracać do swoich. Artyleria z Pola Mokotowskiego już nie waliła. Dziwnie było z tą ciszą. Po drodze przyniosło się jeszcze ostatniej krowie dwa wiadra wody, bo na więcej nie było czasu, i zajrzało się do swojego wagonu, żeby sprawdzić, co z wódką. Wódki nikt nie ruszył. I dobrze.
Wróciło się na swoją barykadę jak do domu i postanowiło złapać jeszcze chwilę snu przed kolejnym Austriakiem. Przez tę uciszoną artylerię z Pola Mokotowskiego się zaspało i Niemiaszki już byli na swoich pozycjach. Trzeba było nadłożyć drogi. Ale wszystko jest drogą.
To nieplanowane spóźnienie może trochę uśpiło twoich Austriaków, bo całą piątką stali po prostu na środku ulicy i gadali w najlepsze, jakby puszczanie ognia i krwawienie z tętnicy mogło poczekać. Gadali głośno, ale słyszało się tylko głosy, a same słowa gdzieś umykały. Za to po gestach można się było zorientować, o kim gadają. To były gesty dłoni, które udają, że operują nożem. Powtarzali twoje ruchy, które zapamiętali z obserwacji, kiedy obchodziłeś się z jałóweczkami. Trzeba było tak się ruszać, żeby cię nie zobaczyli, ale samemu nawet na chwilę nie spuścić ich z oka i jak najbliżej podejść. Wymyśliło się przy okazji sposób na jutro, ale na dziś sposobu wciąż się nie wymyśliło. Na szczęście kilku naszych przebiegło z byle jaką bronią od rusznikarza-amatora przez ulicę, ale tak głupio, że nie zauważyło twoich Austriaków i Austriacy jednym spojrzeniem dogadali się, że czas się trochę zabawić. Jeden ruszył przodem na przynętę z peemką na ramieniu, a po dwóch go z ukrycia w odległości może trzech metrów ubezpieczało z lewej i z prawej. Dobrze kombinowali. Taka peemka to było marzenie większości z naszych chłopaczków z hydraulicznymi rurami na paskach. W dodatku z daleka było widać, że nowiutka i rozrzut ma najwyżej na kilka centymetrów. Dziewczyny to za takim chłopakiem z peemką rzucały powłóczyste spojrzenia i jak który miał w miarę dobrą gadkę, to mu się trafiały fajne noclegi z miękkim brzuszkiem. Z drugiej strony nasi, właściwie bezbronni, nie ryzykowaliby głośnej rozróby daleko od swojego terenu, tylko woleliby się przyczaić i wziąć ją po cichu.
Przynęta szła dom po domu i nic się działo. Doszła jednak do kiepsko wypalonej bramy i wyciągnęły się po nią ręce. Przynęta teatralnie upadła na bruk, ale pozostali Austriacy już tam byli i samemu się było. Oni strzelali, stojąc w bramie, a ty tego leżącego podciągnąłeś trochę w górę do dolnego okucia z wypalonymi deskami, ciachnąłeś tętnicę i bez czekania ciachnąłeś kark i pociągnąłeś, aż trzasnęło. To musiało boleć, ale nie było czasu na niuanse. Zawisł na tym okuciu skrzydła wypalonej bramy.
– Trampeltier ? się wyszeptało mu nowe imię, bo się biedaczek strasznie zgarbił.
Zanim pozostali Austriacy skończyli strzelać i pokapowali się, co się stało, już cię nie było. Zerkałeś z piwnicznego okienka naprzeciwko, czy dobrze to na nich podziałało. Wybiegli przed bramę, rozglądając się dookoła, chwilę postali, spoglądając na siebie, ale szybko opuścili lufy i wrócili do kumpla, patrzeć jak będą wyglądać, kiedy i im będą zdjęcia migały. Ruszał się, jakby zamierzał jeszcze wstać. To byli prawdziwe chłopy, ci twoi Austriacy.
Wracało się bardzo szybko, bo coś przy twojej barykadzie było strasznie cicho. No i rzeczywiście, dobrze to nie wyglądało. Źle było od tyłu na to patrzeć, bo Niemiaszki tym razem puszczali taką malutką metalową furmaneczkę, wyładowaną po brzegi trotylem, którą sterowali z daleka przy pomocy bardzo długiego kabla. Nasi jeszcze tego nie widzieli, w ogóle ze swojej strony nie widzieli kabla ani tych, którzy wiszą na jego drugim końcu i się świetnie bawią. Niemiaszki czuli się chyba bezpieczni za ścianką ułożoną z krawężników i wzmocnioną kupką gruzu. Pomyślało się, że to jednak pomysłowy naród, i że kiedyś, w przyszłości, samemu skonstruuje się taką zabaweczkę na baterie swojemu synowi. Pomysłowy, ale jednak głupi, bo za darmo chce nam oddać taką kupę trotylu. Gdyby to dojechało do barykady, to byłoby po barykadzie, i nic by już wtedy nie było, bo Kmicic nie zgodził się na skonstruowanie z tyłu drugiej, mniejszej, żeby w razie czego nie było gdzie uciekać. Kmicic uważał, że tak ważna barykada musi się bronić do samego koniuszka. Nasi wychylali głowy i z przerażeniem w oczach czekali, co będzie. Żaden nie strzelał. Poleciało się piwnicami po tej samej stronie ulicy, po której przycupnęli Niemiaszki z pudełeczkiem sterującym tą ich zabaweczką. Właściwie z okienka na ich wysokości się miało ich jak na dłoni, ale gdyby ich puknąć, któryś mógłby wykonać jakiś nieostrożny ruch pudełeczkiem i nie wiadomo, jak by się to skończyło. Dwa domy dalej wyczołgało się w okienka między gruz, puściło naszym oko, wyjęło się nóż i ciachnęło. Szkoda było tępić nóż na takim grubym kablu, ale wyjścia nie było. Od razu się założyło, że na jutro przygotuje się inny, bo z tego to już mogło nic nie być. Furmaneczka stanęła, a Niemiaszki nie mieli odwagi, że podejść i sprawdzić, co się stało. Wycofali się zgarbieni prawie do chodnika. Mogło się ich kropnąć, ale się oceniło, że lepiej będzie, jak opowiedzą swoim szefom, ile dobra wpadło w nasze ręce. Może któryś z szefów uzna, że to w takim razie koniec wojny, bo nie warto puszczać swoich Niemiaszków na pewną śmierć. Wzięło się furmaneczkę i przyniosło trotyl, a Kmicic był tak szczęśliwy, że natychmiast zabezpieczył go w najlepszej piwnicy i puścił najładniejszą łączniczkę do samego dowództwa, że ma tego ze dwa kilogramy, niech przyślą saperów i wykorzystają w dobrze przemyślanej akcji.
– Z taką ilością to można ich pogonić na jakieś trzy ulice ? gorączkował się, kiedy łączniczka wróciła z poleceniem ?czekać? i do nocy nic więcej się nie wydarzyło.
W nocy wzięło się wszystkich swoich Greków i przyniosło całą ukrytą zbrojownię z pociągu pancernego. Niektórzy Niemiaszki jeszcze tam dychali, ale się ich zostawiło.

Następnego dnia z samego rana znowu zaczęły bić działa, tylko nie te z Pola Mokotowskiego, a podobno gdzieś aż spod Anina. Miały znacznie większy rozrzut, przez co były bardziej nieprzewidywalne. To musiał być jakiś szajs uratowany ze wschodu. Lepiej było się dobrze kryć, bo naprawdę trudno było przewidzieć, gdzie coś z nich spadnie. Na naszej barykadzie jednak panował spokój. Wstało się bardzo wcześnie i przed czasem poszło się na miejsce umówione ze swoimi Austriakami. Już się stawili, całą czwórką, tam gdzie poprzedniego dnia. Czekali jednak zupełnie inaczej, stali odwróceni do siebie plecami i uważnie kontrolowali wszystkie strony świata. Broń mieli cały czas w pogotowiu. Jeden zamiast peemki przyniósł prawdziwy snajperski karabin z lunetką, długą lufą i bardzo precyzyjnym celownikiem. Nie wzięli za to miotaczy. Stali, patrzyli i nasłuchiwali. Tylko głupek próbowałby podejść. Wydawało się, że to koniec, że świat pozostanie już po ichniemu ciemny. Nie wchodziło już w grę śledzenie ich i załatwianie na jakieś innej ulicy. Pomysł, który wczoraj wydawał się dobry, dzisiaj wydawał się kiepski. Na takich pomysłach podobno całe życie spędzają poeci i nawet jeśli do czegoś dochodzą, to się okazuje, że czegoś innego pragnęli. W zasadzie wydawało się, że jest już po wszystkim, nawet mogło się umrzeć, tak samo, jak mogło się żyć, ale umieranie przed końcem operacji nie wchodziło w grę. Austriacy nie ruszali się z miejsca. Można im było się pokazać, żeby musieli cię gonić, wtedy łatwiej byłoby się im rozdzielić, ale pokazać się znaczyłoby, że trzech z nich mogłoby cię zobaczyć i żyć dalej. Można było rzucić kamień na drugą stronę ulicy i zobaczyć, co się będzie działo potem. Na szczęście twoi Austriacy też nie byli zbyt mądrzy. Niby czuli, że pod żadnym pozorem nie wolno im się rozdzielać, a jednak chęć zwycięstwa podsuwała im pomysły. Tak to już jest na świecie, że wygrywa zwykle ten, który się za bardzo nie szarpie, ale cierpliwie czeka na błąd przeciwnika. Ten z karabinem snajperskim pokazał okienko w dachu w budynku stojącym frontem naprzeciw wylotu ulicy. To był budynek, który ograniczał przestrzeń, jak biała linia na boisku. Tamci kiwnęli głowami, więc ten ze snajperką poszedł. Trzech miało robić za przynętę, ale nagle przyszło na nich opamiętanie i jeszcze jeden ruszył za tym dzisiejszym. Widać, przejrzeli cię, ale też naprawdę wierzyli, że będą górą. Widać, nic innego im się nie marzyło. Honorowi byli ci twoi Austriacy i chwała im za to, bo bez tego świata nie dałoby się rozjaśnić.
Miało się do tego poddasza trochę bliżej, ale trudniejszą drogą przez zwalone ściany, jednak zasuwało się i było się tam odrobinę wcześniej. Może bardziej chciało się wygrać albo któryś z Austriaków miał coś ważnego do powiedzenia temu drugiemu i się za bardzo nie spieszyli. Dzięki temu miało się oczy trochę bardziej przyzwyczajone do półmroku, choć wyprzedziło się ich zaledwie o kilka sekund. Kilka sekund to mało czasu, kiedy tak dużo jest do zrobienia. Zadziwiająco lekko brzmiały ich kroki na drewnianych schodach. Swoje buty się zdjęło niemal w biegu, ale porządnie położyło wśród jakichś rupieci na strychu, żeby dać szansę ciemności. Weszli jak zawodowcy, na przygiętych nogach, najpierw ten z peemką, potem ten z karabinem gotowym do strzału. Na bliskie odległości taki karabin jednak jest niewygodny. Zabezpieczali sobie plecy i osłaniali się nawzajem. Kucnęło się nie przy drzwiach, bo tu niczego by się nie ugrało, tylko w wąskiej szczelinie za kominem w wielkim pyle pod starym dywanem. Pooglądali poddasze, ale na buty nie zwrócili uwagi. Sami sobie winni. Mieliby wtedy prawie sześćdziesiąt siedem procent szans, a pewnie więcej z uwagi na to, że samemu się miało tylko lekko zakrzywiony nóż. Buty przecież były wyglansowane i zupełnie nie pasowały do tego strychu.
Ten ze snajperką wystawił karabin przez okienko i lufą pomachał swoim. Ten drugi pokręcił się trochę po strychu, pozaglądał za rupiecie. Twój dywan, wiszący sztywno na drucie, puknął kolbą, ale nie zaglądał pod spód, bo od tego puknięcia kurz poszedł niemiłosierny i w nosie kręciło jak diabli. Odpalił papierosa i poszedł. Ten dzisiejszy przyłożył oko do lunetki i zlustrował okolicę. To było trochę nie fair z ich strony. Gdyby się teraz nadeszło, raz by strzelił i byłoby po operacji. Pozwoliło mu się trochę popatrzeć. W sumie z tą ulicą to przecież nie kto inny, tylko oni zrobili taki bajzel i oglądanie go wydawało się dobrą pokutą dla winowajcy. Ale on chyba nie zauważał zniszczeń, tylko szperał. Było na co patrzeć, bo gruzów, wypalonych okien, załomów dostrzegał pewnie wiele. Wszędzie mógł czyhać ten wariat, który wziął się za takie zabijanie. Twój dzisiejszy Austriak przygarbił się i trochę rytmicznie machał kolanem, jakby w środku grał mu jazz. Poza tym nic się nie działo. Na razie się czekało. Trzeba umieć się nudzić. Umieć nic nie robić to jest bardzo przydatna umiejętność w świecie, w którym rzadko dzieje się coś dobrego. W nudzeniu się było się mistrzem. Ale też z drugiej strony nie można tam było tkwić w nieskończoność, bo na barykadzie mogło się być potrzebnym i kurz strasznie nie dawał oddychać. Odczekało się jeszcze może z kwadrans. Wysunęło spod dywanu akurat w momencie, jak Niemiaszki spod Anina puścili zabłąkane bomby. Bez butów nawet na podłodze z ruchomych dech można się poruszać cicho jak kot. Nóż, przez ten wczorajszy kabel, się wzięło inny, trochę większy i do tego celu mniej poręczny. Dlatego nastawiło się go tylko, puknęło swojego Austriaka w plecy. On mógł pomyśleć, że to wrócił jego kumpel i robi sobie jaja, ale nie musiał. Miał za to do wyboru obrócić się przez lewe lub przez prawe ramię. Zamarł. Ścisnął mocniej karabin. Sam wybrał to, którym się nadział na ostrze wprost tętnicą szyjną. Gdyby się odwrócił w drugą stronę, miałby szansę. Niewielką, ale miałby. Teraz trzeba było go tylko przytrzymać, a skubaniec był silny i w dodatku wypuścił karabin, który, gdyby się go w ostatniej chwili nie złapało, zsunąłby się w dół po dachówkach i narobił hałasu. Człowiek z przeciętą tętnicą jeszcze jakiś czas w siebie wierzy. Ten wierzył zadziwiająco długo, ale też trzeba przyznać, że krew jakoś słabo bryzgała i to być może była wina nacięcia, że nie było jak należy. Postanowiło się jednak popracować nad tamtym nożem i przywrócić mu dawną świetność. Na razie było siłowanie się głównie na mięśnie pleców, których twój Austriak miał chyba trochę więcej. Na szczęście nie mógł krzyczeć, bo mu się już zaczęło lać z ust. Miało się jeszcze nóż w ręku, ale w myśl zasad nie można go było dźgnąć gdzie indziej ani poprawiać, a on ci się dobierał do ręki z twoim nożem i zaczął go przechylać w stronę twojego mostka. Mostek przy takim nożu to żadna ochrona. Trzeba było wytrzymać. Człowiek, jak się kończy, to czasem zbiera się w nim dużo siły. W nim się zebrało naprawdę mnóstwo. A może tylko też chciał spróbować, jak czymś takim tnie się człowieka. Czas działał na twoją korzyść, ale nie twoje mięśnie. Różnie się to mogło skończyć i natychmiast pojawiła się konieczność niekonwencjonalnych działań. Twój Austriak tak się skupił na kierowaniu noża w twoje serce, że bez trudu kopnęło się go kolankiem w krocze, przez co się pochylił. Buchnęło mu od tego z ust i wolną ręką można mu było wsadzić dwa palce w dziurki w nosie i podciągnąć trochę do siebie. Zamarł. Nacisk na twoją rękę z nożem osłabł. W tej pozycji chyba łatwiej mu się krwawiło i dlatego pozwoliło mu się spokojnie krwawić, bez zbędnych ruchów, aż do tego momentu, w którym trudno byłoby go za chwilę prowadzić. Z każdą chwilą coraz bardziej się dusił, bo nie bardzo miał jak zaczerpnąć powietrze. Wyjrzało się przez okienko, ale tamci trzej się nie pokapowali. Było więcej czasu i temu twojemu Austriakowi dałoby się zdjąć całą skórę, ale postanowiło się być sprawiedliwym. Nacięło się tylko na karku i szarpnęło jak innym. Strzeliło. Bardziej głucho niż tamtym. Widać, między mięśniami a skórą miał mniej tłuszczu. Opadł na czworaka i można mu było wyjąć palce z nosa. I dobrze, bo palce już trochę bolały. Wziął oddech tak rwany, że aż smutny.
– Vierbeinig ? nadało mu się imię, a właściwie sam je sobie nadał, bo stał się rzeczywiście istotą czworonożną.
Podeszło się do okienka. Tamci stali w wielkim napięciu i nie patrzyli w tę stronę, chyba żeby nie zdradzić swojego podstępu. Najpierw nałożyło się buty, bo chodzić boso po strychu nie jest bezpiecznie. Potem znalazło się pręt. Ucięło się też sznurek do wieszania bielizny, żeby było czym umocować w okienku tę sztuczną lufę. Do niej przywiązało się butelkę denkiem w dół, co mogło dawać niezłe refleksy i imitować lunetkę. Bo zostawić taki karabin to by jednak było szkoda. Piękna robota. Wszystko w nim pasowało do ręki jak kobiecy cycek. Rach, ciach i było po twojej robocie. Tych trzech w dole wciąż stało i dobrze. Niech sobie tak postoją w słońcu wiele godzin. Dzisiejszy upał niech im spada na twarze. Niech wyciągają chusteczki. Ten dzisiejszy też upadł na twarz. Musiały mu latać niezłe strzępki filmów, bo kilka razy rzucił nim skurcz mięśni. Nie było po co na to patrzeć. Zabrało się snajperkę i poszło. Po drodze wypróbowało się ją na Niemiaszkach szykujących się na naszą barykadę. Biła idealnie. Ustrzeliło się wszystkich oficerów w polu widzenia i może dlatego szturmu dziś nie było wcale. Można było spokojnie skoczyć napoić ostatnią krowę, licząc na to, że te bomby z Anina los rozrzuci gdzie indziej.
Wypiła, franca, pięć wiader, a przy szóstym długo dmuchała nosem w wodę, jakby jeszcze chciała, ale już nie mogła. Po trotyl wciąż nikt się nie zgłosił.

Następny dzień był najgorszy, bo twoich Austriaków nie było, choć wiedziałeś, że są i czekają na ciebie.
Spóźniłeś się, bo Niemiaszki tego ranka puścili czołg wyładowany materiałem wybuchowym. Łepki kręcące się przy Kmicicu, jak zwykle w takich wypadkach, pobiegły rzucić z okien butelki z benzyną. Już z daleka widziałeś, że ten czołg jakoś dziwnie jedzie, prosto jak w mordę strzelił, jakby mechanik go ustawił na odpowiedni kierunek i wyskoczył w biegu. Dziwne też było to, że nikt z niego nie strzelał i nikt go nie ubezpieczał. Było już za późno, żeby cofnąć łepków. Trafiła dopiero trzecia butelka i światem zatrzęsło. Niektórych ludzi rzuciło o kilka metrów. Łebki z wypalonych okien fruwały w powietrzu. Powietrze na chwilę znikło, a na jego miejscu pojawiła się sama wysoka temperatura. Barykada też ucierpiała. Właściwie stała się bezładną kupą gruzu z tymi, co ocaleli, i z tymi, którym to się nie udało. A Niemiaszki dopiero zaczynali, bo niemal od razu poszli za ciosem i na wylocie ulicy pojawiły się dwa kolejne czołgi, które już zachowywały się normalnie. Zbliżały się i waliły odłamkowymi i seriami z cekaemów. Jakie to szczęście, że miało się zbrojownię z pociągu pancernego, bo bez niej świat na pewno pozostałby ciemny. Wzięło się czterech swoich najlepszych Greków i ile tylko było panzerfaustów i dawaj piwnicami, żeby zatrzymać Niemiaszków jak najdalej od barykady. Zobaczyło się, że za czołgami, przyczajone, szły dwa pełne plutony świetnie uzbrojonej piechoty w zniszczonych mundurach i ze świeżo naoliwionymi peemami. To nie był byle kto, to nie byli sadystyczni esesmani, którzy przy pierwszym niepowodzeniu tracą ducha. To byli frontowcy, przyzwyczajeni do walki ludzie, gotowi zabić, nawet nie spojrzeć i iść dalej. Ale też nie byli sami, bo Niemiaszki ciągle muszą coś ulepszać. To już taki naród, co nigdy nie ma dość. Ciągnęli ze sobą sporo wyłapanych po piwnicach przedstawicieli ludności. Ależ to były biedaki, pobite, poturbowane, słaniające się na nogach. Kiedy czołgi się zbliżyły, Niemiaszki wypchnęli cywili tuż przed nie. Nikt z resztek barykady nie odważył się strzelać. A Niemiaszki byli coraz bliżej. Popatrzyło się na swoich Greków, jak im w piwnicznym półmroku połyskują nabrzmiałe na skroniach żyły. Nie było wyjścia i trzeba było wyskoczyć z piwnicy na bezpośrednie starcie. Dwóch Greków zostawiło się z wycelowanymi panzerfaustami na ramieniu, a dwóch wzięło ze sobą i naprawdę trzeba było dobrze patrzeć, gdzie się strzela, bo trafić swojego to trochę tak, jak samemu zginąć. Niemiaszki też strzelali i trzeba było się dobrze wytarzać w gruzie, żeby nie oberwać. A jeszcze przez trzy dni nie można było przecież oberwać. Przez te trzy bardzo ważne dni. Na szczęście ci z ludności zorientowali się, co się dzieje i na własną rękę szybko, jak tylko dawali radę, zaczęli uskakiwać do piwnic. Ostatni był ksiądz, który nie zdążył uskoczyć, bo dostał w plecy. Leżał, ale żył jeszcze, a czołg, niech nikt nie mówi, że nie specjalnie, skorygował trochę tor jazdy, żeby go przeturlać pod gąsienicą. Nie było wyjścia i trzeba było wystawić nie tylko łeb, ale całemu się pokazać i skoczyć po katabasa. Na szczęście wszyscy czterej Grecy zorientowali się, co robić i cięli długie serie po piechocie. Ci w czołgu byli jednak bezpieczni i walili do ciebie z bliska. Może i szczęście, że to było aż tak blisko, bo z czołgu jednak lepiej wali się na odległość. Jakoś się nie dostało, chociaż kule świszczały koło uszu. Jęki rykoszetów śmigały na wysokości kolan. Nie było czasu na słuchanie. Wzięło się katabasa pod pachy i sturlało z nim w najbliższy lej po bombie. Na to tylko czekali twoi Grecy. Dwa dymne jęzory poszły prosto w czołgi i oba trafiły, bo już nie było czasu ani miejsca na poprawki. Silniki stanęły w ogniu. Ten bliższy czołg wzniósł się nad twój lej i już miał runąć ci prosto na głowę. Zagryzło się rękaw zniszczonej panterki dokładnie w momencie, kiedy pojawił się suchy trzask i maszyna stanęła.
– Bóg zapłać ? ksiądz mógł poruszać ustami.
W tym samym momencie Kmicic puścił szturm z barykady po prostu na oślep. Chłopaki, wściekli, biegli i walili, kto tylko miał z czego walić. Nie widziało się tego, ale słyszało. Obie załogi czołgów próbowały wyskoczyć górą, ale poza jednym nic z nich nie zostało poza kawałkami. Ten jeden to był mechanik. Starał się wygramolić swoim włazem i dostał w pierś tak śmiesznie, że najpierw zdołał się objąć, a potem runął w twój lej głową w dół, objęty własnymi ramionami. Niemiaszki z piechoty też już nie wrócili na fajrant, bo wylot ulicy zamknął sąsiedni oddział, pilnujący przejść przez podwórka. Dobrze, że chłopaki nie czekali na wezwanie, tylko sami z siebie zasuwali na pomoc i puknęli tych, których się nie udało puknąć twoim Grekom i Kmicicowi z resztą.
Leżało się potem w tym leju i długo odpoczywało. W lewej połowie twarzy pulsował każdy nerw. Oddech był tak delikatny, jak spojrzenia ostatniej krowy. Promienisty blask rozjaśnianego świata stał się o wiele ciemniejszy. Aż znalazł cię Kmicic. Widziałeś, że mu ulżyło na twój widok.
– Nie idziesz dzisiaj? ? spytał.
Miał rację. Oddało mu się broń lufą w dół i poszło tak, jak stało, z jednym nożem za paskiem. Trudno było w to uwierzyć, ale można było jeszcze chodzić. Po drodze dużo zabitych patrzyło na ciebie jak połcie zimnego mięsa. Niektórzy trzymali jeszcze w rękach broń, ale to już była czysta demonstracja. Byli już obojętni na strach, a także na możliwe warianty wydarzeń. Samemu było się bez sił, ale tę drogę zamierzało się pokonać także z powrotem. Twoich Austriaków nie było, choć wiedziałeś, że są i czekają na ciebie. Nie można się było im w żaden sposób pokazać, bo niechybnie skorzystaliby z okazji, a nie miało się sił ich szukać. Kucnęło się za jakąś futryną bez drzwi, z plecami przy ścianie. Przypominało się, jak w zimowy wieczór gęsto spadające płatki śniegu tworzą ukośne linie, wszystko się błyszczy i jest świeże, i nie wolno się ruszać z miejsca, jeśli nie chce się tego zepsuć. To przypominanie właściwie samo się działo. Ty raczej ściskałeś tylko nóż w garści. Potem się wstało i poszło, trochę jak zawodnik podczas meczu biegnie w dziwne miejsce pod polem karnym, ale nie wie dlaczego, bo w tym miejscu nikt się nie spodziewa piłki, a piłka właśnie tam spada po jakimś rykoszecie i reszta zależy tylko od tego, czy zawodnik potrafi coś pożytecznego z nią zrobić. Objawienia są właściwie niczym innym, takim kłamstwem, które okazuje się prawdą. Wstało się i poszło, chociaż prawdopodobieństwo, że się im wejdzie przed lufy było dużo większe niż to, że się któregoś spotka przypadkiem na osobności. Szło się bardzo cicho. Stali w tym samym domu, tylko w bramie. Całą trójką. Zerkali na ulicę, jakby wciąż nie wiedzieli, że można się tu przemieszczać piwnicami i na górnych piętrach też się zawsze znajdzie dziurę po bombie między budynkami. Poczekało się, co zrobią. A oni czekali na to, co ty zrobisz. Niczego nie robiłeś. Nic się nie działo. Trwało to w czasie. Było się ukrytym za ścianą kilka metrów od nich. Co to jest ten czas? Czas to jest tylko to, że się gdzieś jest, w jakimś konkretnym miejscu. Bez miejsca i tego kogoś, kto w się w nim znajduje, nie ma czasu. Ale jak się zbyt długo jest w tym miejscu i tylko czeka, czas znika, a przynajmniej pojawiają się trudności z jego oceną. Bo już nie wiedziało się, ile się stoi za tą ścianą i ile oni zerkają z bramy. Pojawiło się złudzenie, jakby czas się zatrzymał. A to zatrzymała się zmiana miejsca i wydarzeń. No, na przykład mucha przeleci, bo much od groma się pojawiło w mieście, i już czas jest z powrotem. Pojawiła się, pobrzęczała, poleciała. I koniec z czasem, aż się flaki wykręcają. Czyli czas też jest drogą. Pod warunkiem, że jest ktoś, kto ją przebywa. Twoi Austriacy dawali ci czas, wręczając kwity podróżne. Bez tego na pewno już by się było martwym. Pojęcie czasu bez drogi i podróżnego jest niemożliwe. Ale można go pojąć tylko jako selekcję negatywną, uwikłaną w procesy, jednak to tak naprawdę nie jest pojmowaniem czasu, tylko pojmowaniem siebie. To, co można zrobić, żeby nie cierpieć, to traktować czas tak, jak traktuje go drzewo. Reagować, kiedy coś się zmienia. Zimne noce, gubimy liście, ciepłe noce, wypuszczamy liście. Proste. To wszystko. Masz załatwić jednego z twoich Austriaków, to go w końcu zabijasz. Myślenie o czasie jako o drwalu, to nic innego, jak zaczynanie budowy domu od kupowania firanek. Coś się zaczęło dziać po drugiej stronie ulicy. A niby taka wymarła. Wyjrzałeś. Austriacy też nastawili uszu, cali napięci. Myśleli na pewno, że to ty. Ktoś tam buszował, bo słychać było, jak przestawia meble. Jeden dał znak, że trzeba przeskoczyć przez ulicę. Dwaj pozostali kręcili głowami. Hałas w budynku po drugiej stronie ulicy się wzmógł, jakby ktoś przewrócił szafę, a potem ucichło. Ten jeszcze raz pokazał, że skoczy pierwszy, a tamci dwaj, mają go ubezpieczać, ale że wszyscy wciąż mają być w kontakcie wzrokowym. To fajnie pokazał. Dwa rozcapierzone palce od oczu do oczu. Dobrze kombinował. Zgodzili się. Skoczył. Nikt do niego nie strzelał. Zaraz potem skoczyli tamci dwaj i zniknęli ci z oczu. Wydawało się, że to koniec. Że nie dostanie się kolejnej szansy. Skoczyć za nimi byłoby głupotą. Poszło się poszukać jakiegoś okna od frontu, żeby przynajmniej mieć ich na oku. Znalazło się takie na niskim parterze. Nie trzeba było długo czekać. Z budynku naprzeciwko wyciągnęli jakiegoś przedstawiciela ludności, który im głośno tłumaczył po polsku, że to jego mieszkanie, i że żona wysłała go po kilka rzeczy. Niewiele można wytłumaczyć ludziom, którzy mają tak wielu wrogów, że nie są w stanie nauczyć się ich języków. Wyciągnął z kieszeni jakieś kosztowności. Trochę ich tym rozbawił. Ustawili biedaka tuż pod twoim oknem. Odeszli kilka kroków i puścili trzy króciutkie serie z peemek. Peemki zagrały jak grzechotki. Były w doskonałym stanie. Kule z bardzo dziwnym dźwiękiem wbiły się w ścianę, tuż za twoimi plecami. Przedstawiciel ludności upadł, ale nie tak głucho, bezwładnie, jak można się było spodziewać, tylko inaczej. Upadł i chwilkę później zaczął jęczeć. Czas w tym momencie naprawdę przyspieszył. Wyjrzało się zza niskiego parapetu. Jeden z twoich Austriaków właśnie podchodził dobić biedaczka, pozostali dwaj się teatralnie odwrócili, z ironicznym śmiechem, jakby chcieli mu pokazać, że nie chcą na takie okropności patrzeć. Przedstawiciel ludności miał wciąż w dłoniach złote łańcuszki i świecidełka. Twój Austriak wyjął bagnet i pochylił się, żeby znaleźć to miejsce na szyi. Wychyliło się i jednym ruchem ciachnęło. Nie było oczywiście czasu na zerwanie skóry, bo twój Austriak jęknął i trzeba się było schować, zanim tamci dwaj zdążą się odwrócić, co przecież zrobili natychmiast. Podbiegli i puścili długie serie w leżącego na chodniku przedstawiciela ludności, jakby myśleli, że to jego sprawka. Wyjrzało się z sąsiedniego okna. Ciało przedstawiciela ludności podskakiwało, a twój dzisiejszy Austriak kucał, trzymając się za szyję. Jedno i drugie wyglądało strasznie. Zaczęło się uciekać, bardzo głośno tupiąc nogami. Pobiegli za tobą. Na szczęście obaj, jak usłyszałeś po krokach. Ty już znałeś przejście górą, a oni dopiero musieli je znaleźć. Wbiegłeś na trzecie piętro, kiedy oni byli już na pierwszym. Pobiegłeś do mieszkania, gdzie w łazience czekała na ciebie dziura w ścianie z wannami po obu stronach. Stamtąd natychmiast do schodów i w dół. Twój dzisiejszy Austriak wciąż kucał. Próbował dłonią zatamować sobie krwawienie. Popatrzył na ciebie. Widziałeś, że cię poznał i wcale nie zdziwił go twój widok. Podbiegłeś. Wyciągnął rękę, jakby wierzył, że to go obroni. Nawet spróbował wstać, ale krew mu poszła ustami i to go zatrzymało. Najbardziej mu chyba przeszkadzało to, że nie może wyprostować głowy. Odsunąłeś mu rękę. Dotknąłeś najpierw karku gołą ręką, a potem bardzo delikatnie uciąłeś. Krew nie poszła, tylko skóra zrobiła się taka biała i się troszkę rozchyliła. Wsunąłeś w tę szczelinkę dwa palce, wbiłeś się głębiej, palce wygiąłeś jak haczyki i pociągnąłeś. Trzasnęło. Jak diabli trzasnęło. Najlepiej ze wszystkich. Skóra odchodząca od ciała pod twoją ręką jeszcze nigdy nie wydała tak głębokiego dźwięku.
– Larve ? nadało się mu imię, bo jego twarz rzeczywiście zbladła i znieruchomiała, i zaczęła przypominać maskę.
Natychmiast wbiegłeś znów w tę samą bramę i przedostałeś się dwa budynki dalej, tylko w odwrotnym kierunku niż poprzednio. Dwie bramy dalej podkradłeś się do samej ulicy, położyłeś na podłodze i wysunąłeś głowę przy samym trotuarze. Tamci dwaj już byli. Rozglądali się bezradnie. Ten dzisiejszy starał się im coś pokazać, ale nie mógł. Nie było już na co patrzeć. Pognałeś na barykadę, pomóc przy odbudowie. Po drodze przyglądałeś się światu, czy jest trochę jaśniejszy.

Odbudowa barykady trwała do rana. Kiedy wszystko było w miarę gotowe, najpierw skoczyło się napoić ostatnią krowę. Potrząsnęła głową na twój widok. Piła z wdziękiem. Trawa wokół niej była skołtuniona, a źdźbła wyżarte tylko na czubkach. Potem poszło się do swoich dwóch ostatnich Austriaków. Siedzieli na chodniku, żeby było ich z daleka widać. Broń położyli w pewnej odległości. I to wyraźnie tak, żeby to było widoczne. Wyglądali, jakby przysiedli sobie odpocząć, powygrzewać się trochę w słońcu. Porozpinali sobie esesmańskie mundury i wystawili szyje, jakby zależało im jedynie na opaleniźnie. Zrobili tym samym najmądrzejszą rzecz, jaką mogli zrobić. Nie byli zainteresowani niczym. Patrzyłeś na nich i najbardziej cię zastanawiało, dlaczego przychodzili tu przez ostatnie dni, i dlaczego, po tym wszystkim, co się stało, dziś znów przyszli. Dlaczego nie wzięli ze sobą jakichś kolegów z Ukrainy. Ukraińcy przecież by cię bardzo chętnie pocięli na kawałki i rzucili psom. Trudno to było zrozumieć. To ich austriackie wybieganie ku śmierci, jakby wybiegali do życia. Ich było trudno rozumieć, ale oni, zdaje się, doskonale rozumieli ciebie. Po prostu siedzieli i gapili się w niebo, jakby byli na wakacjach, a kształty chmurek były najciekawszym obiektem w polu widzenia. Długo im się przyglądałeś, a oni nic. Najwyżej któryś zapalił, ale też tak, żeby się jak najmniej ruszać. Rozejrzałeś się za czymś poręcznym. Znalazłeś blaszany nocnik. Rzuciłeś go z wysokości trzeciego piętra jak najdalej przed siebie. Odbił się od przeciwległej ściany, narobił hałasu, a oni nawet nie spojrzeli. Mieli cię. Jeśli się nie ruszą, nie rozdzielą, będą już żyć obaj, póki im życia starczy. Wypłoszyłeś gołębie ze zniszczonego poddasza, zaczęły bić skrzydłami o powietrze, a ci dalej nic. Sam uwierzyłeś, że świat już na zawsze pozostanie ciemny. Zaraz potem zobaczyłeś przemykającą się łączniczkę. Oni też ją zobaczyli. Musiała być nowa, bo nie nauczyła się jeszcze chodzić po mieście. Każdy z nich mógł sięgnąć po broń i kropnąć ją bez ceregieli, ale żaden nie sięgnął. Patrzyli tylko z ciekawością, kiedy i ona ich zobaczy. W końcu ich dostrzegła. Stanęła jak wryta. Oddech jej zamarł, co było widać nawet z daleka. Starała się nie ruszać, tak jak człowiek, którego napadają psy, bo słyszał, że brak ruchu je zniechęca. Głupia. Długo trwało, zanim podjęła decyzję, żeby uciekać. Nawet biec nie umiała jeszcze po cichu. Prawie się przewróciła na jakimś meblu leżącym na chodniku. Skorzystało się z tego, że się zajęli przyglądaniem i przeniosło się na drugą stronę ulicy, żeby się znaleźć za ich plecami. Chwilę potem działa spod Anina przestały bić i wszyscy usłyszeliśmy ryk.
Na samo ucho można było ocenić, że to żaden samolot, tylko cała kolumna panter. To jeden z najbardziej przykrych dźwięków, jakie się w życiu słyszało. Pantery to było coś. Maszyny tak silnie opancerzone, że cokolwiek poniżej siedemdziesięciu pięciu milimetrów po prostu się od nich odbijało. Nasi w całej Warszawie nie mieli niczego takiego. Kolumna zatem mogła sobie dojechać, dokąd chciała i nic jej w tym nie mogło przeszkodzić. Gołębie znów się wyrwały w powietrze i kołowały, nie mogąc się chyba zdecydować na lądowanie. Czołgi wylazły zza rogu i jeden po drugim wkradały się w naszą ulicę, aż pokazał się ostatni, piąty. W każdym był otwarty jeden właz na wieżyczce i z każdego wystawał korpus esesmańskiego oficera. Niemiaszki musieli szykować coś ekstra i kierowali się prosto w stronę twojej barykady. Twoi Austriacy sięgnęli po broń i wstali. Najwyraźniej trzeba było szybko wracać do swoich. Austriacy patrzyli na tę demonstrację siły z wielkim uszanowaniem. I dobrze, bo to odwróciło ich uwagę. Nie było czasu do stracenia. Podskoczyło się bez żadnego przygotowania do bliższego Austriaka i ciachnęło. Drugi nie zauważył, zapatrzony, ale ci z wieżyczek zobaczyli i każdy zaczął sięgać po pistolet. Zanim dzisiejszy Austriak cokolwiek zdążył poczuć, wyjęło się mu dwa granaty zza paska i ciachnęło go na karku. Tamci już byli gotowi do strzału, kiedy pociągnąłeś, nie słuchając nawet dzisiejszego trzasku.
– Statue ? najszybciej, jak tylko można było to wymówić, nadało się mu imię, bo tak długo stał jak pieprzony pomnik.
Chyba dopiero to go zgięło i ty się zgiąłeś, ale tylko po to, żeby uciec w bramę. Ścigało cię pięć pocisków z dobrych pistoletów, ale brama na szczęście była blisko, a czołgami trochę trzęsło na gruzie i żaden z Niemiaszków nie zdołał precyzyjnie pocelować, poza jednym, który skaleczył cię w ramię. Czułeś, że szarpnęło, ale bólu nie czułeś. Ramię też właściwie na razie nie było ci do niczego potrzebne. Kolumna się zatrzymała. Szperali, którędy będziesz zwiewał, ale ty nie zwiewałeś, bo wiedziałeś, że nie wyjdą przecież z czołgów, żeby cię gonić. Jeden z twoich Austriaków klęczał już na chodniku, a drugi się nad nim pochylał z kamienną twarzą. Przynajmniej z nimi na dzisiaj już miałeś spokój.
Poczekałeś, aż kolumna ruszy i posuwałeś się piwnicami równolegle z pierwszą panterą. Szli wyraźnie w kierunku twojej barykady. Widać, to miejsce szczególnie stało im kością w gardle. Barykada została odbudowana, ale już nie na zasadzie sztuki inżynierskiej, tylko dość bezładnie, gdzie komu przyszło do głowy co położyć, i nie spodziewałeś się, żeby mogła się oprzeć tym panterom. Przed ostatnim rogiem przed barykadą włazy się zamknęły. Na pewno nie z powodu smrodu po wczorajszych trupach, których nikt nie miał czasu uprzątnąć. Najwyraźniej zaczynali.
– No to koniec ? pomyślałeś.
Miało się w ręku tylko nóż i w kieszeni te dwa granaty od dzisiejszego Austriaka. Ramię w ogóle przestałeś czuć z emocji. Pierwsza pantera wysunęła się zza rogu, wykręciła z biciem luźną gąsienicą po bruku, i szła pewnie na twoich. Niemiaszki musieli być naprawdę pewni swego, skoro nie wzięli piechoty do osłony. Druga za nią. Jeszcze nie strzelali, na razie liczyli, że nasi prysną z samego strachu, że się ukryją gdzieś w ciemnej dupie i będą się bali nawet wysunąć stamtąd głowę. Nie było już czasu na przedzieranie się piwnicami. Wybiegło się i zasuwało tuż obok panter, jakby to był wyścig na sto metrów z przeszkodami, bo cała ulica przypominała raczej wyschniętą górską rzekę w kanionie, niż cokolwiek. Z miejskiego porządku to już niewiele na niej zostało. Z trzeciej pantery cię zobaczyli i radiotelegrafista siekł z cekaemu. Podbiegło się jeszcze bliżej drugiej pantery, żeby dawała osłonę. Odłamki odbijały się od pancerza jak muchy od szyby. Tu było w miarę bezpiecznie, ale trzeba było zasuwać do pierwszej pantery. Pierwsza sama mogła załatwić wszystko. Właściwie z pięciu panter Niemiaszki w tym miejscu miały tyle samo pożytku, co z jednej, bo po wczorajszym mogły się tędy poruszać tylko gęsiego. Tym z tyłu trudno by było kogoś ustrzelić i szły po prostu na postrach i dla ryku. Dogoniłeś pierwszą, kiedy próbowała się wcisnąć między wraki dwóch wczorajszych czołgów. Niemiaszki musieli się porozumiewać przez radiotelefon, bo teraz ci z drugiej zaczęli do ciebie walić. Wskoczyłeś na korpus pierwszej i ukryłeś się za wieżyczką od przodu. Druga pantera umilkła. Twoi też cię już widzieli i nikt nie strzelał. Tylko co mógłbyś zrobić z dwoma granatami przy takim pancerzu. Pogiglać? Zsunąłeś się trochę w dół. Odbezpieczyłeś oba i zahaczyłeś je na okularze przy włazie mechanika. Turlnąłeś się w bok, ryzykując że wpadniesz pod gąsienicę albo nabijesz się na coś, co tam mogło wystawać z wraku wczorajszego tygrysa, albo że zmiażdży cię między dwoma cielskami na sok. Gruchnęło. Mechanik powinien dostać w oczy. Musiał chyba niechcący przekrzywić dźwignię i czołg skręcił ostro w prawo, dzięki czemu spadłeś po prostu na gruz. Pantera była cała, ale samobieżnie wdrapywała się na wczorajszy wrak, tak ostro, że stanęła prawie w pionie z lufą wycelowaną w niebo i zatarasowała przy tym drogę kolejnym. Jej przeciążony silnik zgasł. Musiał się chyba zadławić ropą. Z barykady usłyszałeś krzyki, oznaczające szał radości. Pozostałe pantery się zatrzymały. Od ostatniej zaczęły się wycofywać. Właz pierwszego czołgu się otworzył, i wyskoczyło z niego trzech esesmanów. Chyba chcieli cię zabić, bo patrzyli na ciebie z nienawiścią, ale nasi zaczęli siec i Niemiaszki, żeby ocalić życie, natychmiast musieli zacząć biec za swoimi kolegami.
Dopiero teraz złapałeś się za ramię i zobaczyłeś, że nie możesz nim ruszać. Że w miejscu, gdzie jeszcze niedawno było, teraz jest coś wstrętnego i mokrego.

Rano ból był nie do zniesienia. Rwany i głęboki. Taki ból to spore szczęście, że się jeszcze żyje. Zużyto na ciebie ze dwa prześcieradła. Miałeś opatrunek na połowie tułowia i ręki i naprawdę z trudem ruszałeś czymkolwiek. Nawet małym palcem u nogi. Ruszyłeś nim, chyba tylko po to, żeby sobie samemu udowodnić, że jeszcze możesz to zrobić.
– Jednak idziesz? ? spytał Kmicic, kiedy poprosiłeś go, żeby pomógł ci wciągnąć buty.
Zapewne z troski opuścił brwi, wskutek czego na jego czole opadły poziome bruzdy i zobaczyłeś, że ich wnętrze jest białe, a reszta twarzy mocno opalona. Musiał je mieć bez przerwy podniesione od kilku dni. Nie odpowiedziało się. Poszło się bardzo ostrożnie. Powietrze najpierw dzwoniło w uszach, a potem piszczało. Układało się w kształt potężnych wrót, które mogłyby prowadzić do jakiejś katedry. Twój ostatni Austriak już był. Siedział na krawężniku i czekał. Głowę miał opuszczoną w dół. Wyglądał na bardziej martwego niż niejeden trup. Minę, na ile mogłeś się jej przyjrzeć, miał taką, jakby właśnie oglądał strzępy filmów wszystkich swoich kolegów. Nie były chyba zbyt piękne, bo nie ruszył się na odgłos twoich kroków. Nie ukrywałeś się i zbliżałeś chodnikiem. Widziałeś, że nie ma broni. Zobaczyłeś twarz nienaturalnie szybko postarzałą, mającą w sobie coś zwierzęcego, ale nie tak zwierzęcego jak ostatnia krowa.
– Du? ? spytał.
– Ich.
– Warum?
Nie odpowiedziało się. Odchylił szyję. Do głowy ci przyszło tylko to, że to jakaś głupota i ani od tego, ani od czegokolwiek, świat nie będzie jaśniejszy. Poklepało się go tylko po ramieniu, rzuciło nóż między jego nogi i wróciło do swoich Greków. Z daleka się mu krzyknęło, gdzie się pasie ostatnia krowa i kazało ją poić w parzyste dni. Samemu się miało o nią dbać w nieparzyste. Powiedziało się też, gdzie jest ukryta wódka w wagonie. Rozejrzało się i świat był odrobinkę jaśniejszy.





[w:] Jacek Bierut, Hajs, WBPiCAK, Poznań 2013.