www.culturemagazine.ca

www.culturemagazine.ca

Pewnej wiosennej niedzieli 1942 roku leżałem w zielonych, bujnych łęgach portu rzecznego w Moguncji na Renem (…).  Wokół miałem puste, niedzielne bocznice dworca towarowego, pocięte portowymi kanałami. Nagle stało się coś tak nieoczekiwanego, że na moment zwątpiłem w prawidłowe funkcjonowanie mej świadomości, w realność przeżywanych sekund: tuż obok mnie rozległy się pierwsze dźwięki klarnetowego ataku i już za chwilę Benny Goodman rozwijał swą błyskotliwą orację w Ain?t Misbehavin, wspomagany przez najinteligentniejszego pianistę jazzowego lat trzydziestych Teddy Wilsona i żywiołowego perkusistę Gene Krupa. Zerwałem się na równe nogi i potykając się o rozrzucone progi torowe rzuciłem się w kierunku, skąd dochodziła muzyka: rozsunąwszy nadbrzeżne zarośla ujrzałem wolno płynący kanałem kajak, w którym siedział młody człowiek w urlopowo rozchełstanym mundurze Wehrmachtu na przednim siedzeniu stał mały patefon, rozsiewający te jazzowe skarby. Musiało być coś szczególnego w mej postawie , gdy stanąłem wyczekująco nad brzegiem kanału, albowiem Niemiec przybił do balii nadbrzeża, przeciągnął się wygodnie, odłożył wiosło i rzekł: ?Ale grają co?” – Miał szeroką, chłopięcą twarz dwudziestolatka, był na pewno w równym wieku ze mną. Przykucnąłem nad kajakiem, płyta skończyła się właśnie. „Po drugiej stronie jest After You’ve Gone, prawda?” – powiedziałem. Znałem dobrze te nagrania na „His Master’s Voice”, w których trio i kwartet Benny Goodmana zawarł wiele z marzycielskiego bogactwa i piękna stylu hot połowy lat trzydziestych. Żołnierz spojrzał na mnie z zainteresowaniem: drewniane saboty na nogach, granatowy drelich i tania, bawełniana koszula nie pozostawiały żadnych złudzeń co do mej pozycji społecznej cudzoziemskiego robotnika, najniższej kasty ówczesnej Rzeszy. „Zgadza się – rzekł. – A ty lubisz tę muzykę, co”? – uśmiechnął się porozumiewawczo. – Lubię – odparłem. – Skąd masz tę płytę?” – Wiedziałem dobrze, że nawet nie oburzy się na to natychmiastowe tykanie, już było coś przemożnie wspólnego w tonie naszych głosów, w naszych spojrzeniach i uśmiechach. Robiłem wojnę we Francji – rzekł. – Inni faceci przywieźli z Paryża rozmaite rzeczy, ja postarałem się o płyty. Skompletowałem sobie nielichą kolekcję…”. Nastawił odwrót płyty: rozległa się szybka i smutna melodyjka After You?ve Gone, rozsypana finezyjnie w niekończące się wariacje przez Teddy Wilsona; słuchaliśmy przez chwilę, uwikłani w delikatny czar klarnetowych relacji, owianych semicko-murzyńską melancholią. ?Pomyśl ? powiedziałem z zamierzoną, z zamierzoną natrętną złośliwością ? tu grają, na tej płycie, jeden amerykański Żyd, jeden amerykański Murzyn i jeden zamerykanizowany Polak czy Czech? I co Ty na to? ? Niemiec zarumienił się młodzieńczo. ?Idiotyzm ? rzekł dość porywczo ? przestań z tym nonsensem. Myślisz, że mnie to coś obchodzi, bo ja jestem Niemcem? Bzdura? Człowieku! ? zawołał ? posłuchaj, co to za muzyka ? Jak oni grają? To jest przecież coś!”.

Leopold Tyrmand, U brzegów jazzu, Historia i sztuka, Poznań 1992.