„Lustro tak ciemne i głębokie, że pochłaniało noc”


Związany z łódzkim środowiskiem poetyckim Piotr Gajda zaprezentował w minionym właśnie roku swój drugi tom (po całkiem nieźle przyjętym Hostelu, 2008), dołączony tym razem do siódmego numeru „Arterii”. Jeśli Hostel był zbiorem wierszy trudnych, opartych na zgłębianiu egzystencjalnych i metafizycznych bolączek, to Zwłoka wydaje się jeszcze trudniejsza, jeszcze ciemniejsza i zimniejsza. Pozostaje jednak zimna w pewien wyrafinowany, poetycki sposób – jakby rzeźbiono ten tom w lodzie, który najpierw skuł, a potem zlał ze sobą ludzi i budynki, powietrzu zaś nadał fakturę szronu: „Mróz trzaska jak szczapa. Zagłusza przeciągłe wycie psa, / którego pan zamarzł na przystanku. Ty też zamarzasz, chociaż / grzejesz się nad lustrem” (Hipotermia). Dzięki umiejętnemu obrazowaniu i posługiwaniu się metaforą, wiersze Gajdy pozostają krystalicznie czyste, do tego stopnia, że można patrzeć przez nie na drugą stronę – a tutaj już wedle woli – w potencjalny zamęt uczuciowy bohatera lirycznego lub w kostniejącą, odwlekającą znaczenie strukturę języka.

Oba tropy wydają się trafne, bowiem Gajda przeprowadza w nowych wierszach wizualny mariaż. Niby wychodzi od sytuacji, zapowiadając poezję opisową i zgłębiając pejzaż, by potem przejść do pytań wykraczających daleko poza immanencję krajobrazu; do pytań metafizycznych, w których wątpliwości, ból fizyczny, kontemplacja i język motywują się wzajemnie. Potem znów odwraca narrację, stawiając w centrum bohatera, powołując antropocentryczny podmiot, wokół którego zagina się przestrzeń (głównie jesienno-zimowa) oraz czas (z akcentem na przeszłość, stale obecną lub powracającą). Po chwili dostajemy sygnał o interioryzacji i ciało bohatera staje się ciałem świata lub świat przybiera wymiar cielesny:

Wszedłem do ogrodu zrywać jabłka, a obudziłem się

we własnych wnętrznościach. Wokół wybijano mój strach

na monetach. Czułem ich zimno, brzęk tępy niczym odgłos

mokrego żwiru zrzucanego na deski. Pęcherz

(Raj utracony)

Ta droga pozwala dostrzec w poezji Piotra Gajdy jej egzystencjalny, prawie gnostycki wymiar, ale przede wszystkim kieruje na sylwetkę poety (raczej jako konstruktu tekstowego, niż realnego autora), który w umiejętny, stonowany, a zarazem przekonujący sposób potrafi przedstawić swój świat wewnętrzny. Akcent położony na silne „ja” liryczne powoduje, że teksty te czyta się trochę jak wyznania, chociaż świadomie ubrane w kostium wiersza i wyposażone w poetycki naddatek, na swój sposób wyestetyzowane. W żadnym razie nie jest to jednak zarzut pod adresem autora, bo właśnie ten „poetycki naddatek” przypomina, że nadal mamy do czynienia z wierszem, że język nie tylko nas uwodzi, ale również zwodzi, tocząc swoistą grę z czytającym.

Zwłoka jest bowiem tyleż obcowaniem z umarłymi, co szansą na takie obcowanie, osiągniętą właśnie dzięki pisaniu, z całym jego zapleczem utrwalania minionego i odnoszenia się z nostalgią do nieistniejących sensów. Umarli powracają więc jako konkretne postacie (córki, ojca, zabitych zwierząt) i jako figury samego powrotu, możliwość, czy raczej świadomość echa i powtarzalności, w którą wikła się język:

Bezimienni żyją pod korą brzozy, kaszlą i plują krwią.

Pamięć rozpuszcza się w dymie z kartoflisk,

potem wraca do wioski i dusi dzieci.

My żyjemy, zgaduje starzec i na wszelki wypadek ucieka.

(Łęty)


Przekonująco prezentują się u Gajdy również wszystkie shiftery, które na chwilę rozbijają jednolitość języka. Mam tu na myśli i kursywę, sugerującą cytat (z żywych – jako dialog, z umarłych – jako sermocinatio), i pytanie, pozornie tylko retoryczne, za każdym razem powołujące adresata. Nie ważne, czy będzie nim jeden z bohaterów wiersza, czy sam podmiot, czy też różnie rozumiana przestrzeń, w której pod pokrywą z lodu lub ciekłej stali toczy się wewnętrzne życie. Za każdym razem pytanie dynamizuje wiersz, a zarazem odwleka sens, jest krokiem w przyszłość lub przeszłość, naznaczonym pragnieniem przeniknięcia tajemnicy:

Lubisz zapach markerów, tatusiu,

narysujesz słoneczko? Weź żółty, do pępka dorysuj

promienie i zacznie świecić, żebym przestała się źle śnić.

Komu, córeczko? Matce, z którą w polarną noc sadziłem

las, żeby w chłodny poranek nie zabrakło opału? Mnie,

bo wpatrywałem się w astmatyczną żarówkę, aż oślepłem

i usłyszałem, jak ciemność ustępuje przed jej suchym

kaszlem?

(Światłoczułość)


Pytanie skierowane zostaje w pustkę, w miejsce nieobecności, w stronę umarłego dziecka, gdy „dusza ulatnia się jak gaz z piecyka”. Tajemnicy jednak przeniknąć nie można (zwłaszcza tajemnicy powrotu), a poecie pozostaje tylko stawianie uważnych kroków dookoła i ciągła praca w języku.

Tomasz Cieślak tłumaczy na okładce Zwłoki, że świat Gajdy jest „nie ze słów, a z emocji i przeczuć”. Można o tej uwadze zapomnieć, mimo że na tle tekstualności tryumfującej w naszej najnowszej poezji, wiersze te rzeczywiście wyglądają jak opowieść z dzieciństwa, nasycona przerażeniem, ale pozbawiona możliwości magicznej ingerencji. Nie działają u Gajdy żadne zaklęcia, a profetyczny ton, który zbliża go do rytuału, stawia raczej przed nieskończoną pustką i niekończącą się wątpliwością.

Byłoby to jednak zbyt duże uproszczenie, gdyby czytać te wiersze wyłącznie w kategoriach opowieści, przerażającej baśni, z akcentem na głos i osobę mówiącego. Kiedy powrócić bowiem do kwestii obrazowania, to właśnie w języku, a nie w granicznych emocjach, widać precyzję Gajdy i cierpliwość w stawianiu kolejnych słów. Wobec niemożności ujęcia owej „tajemnicy”, pozostaje kroczenie wokół niej, budowanie obrazów i ścieżek, które za każdym razem rytualnie przypominać będą jedynie, że nadpisane zostały wokół „czegoś”. Może również i tutaj tkwi zwłoka – nie tylko w umieraniu i życiu rozumianemu jako ulotny ślad wszechobecnej śmierci, ale także w wypisywaniu, czy raczej rzeźbieniu krajobrazu w słowach; w cierpliwych i rzemieślniczych (średniowiecznych niemalże) ruchach pióra. Do tych umiejętnie prowadzonych opisów powracać można ilekroć zmęczy Cioranowski patronat nad tomem. Wielokrotnie na jednym obrazie udaje się bowiem poecie uchwycić po Breughlowsku alegorię i detal, ogólne zasady i jednostkowe przeżycia:

Może skakać po kamieniach,

kłaść na grzęzawisku palto, pójść za odbitym

od podszewki światłem lub wspinać się po wyłomach,

nad bruzdę wilgotnej ziemi ze śliską rosówką.

Coś wybierze. Zasieje na hałdzie trawę, podpali

torf i usiądzie przy ogniu. Robak spulchni skorupę,

obcas utkwi w błocie. But zsunie się ze stopy.

(Prawidła)


Nader istotny wydaje się u Gajdy moment zawieszenia, uchwycenia czasu w trakcie pracy i przecięcie go z pozaczasowym, transcendentnym spojrzeniem. Poeta ujęty jest więc i jako liryczny bohater, uczasowiony, poddany napięciom i emocjonalnym kryzysom, i jako teoretyczny demiurg, który świat stwarza w słowach, nadaje prawa i postrzega całe istnienie jako „już dokonane”, licząc się równocześnie z jego skażeniem w miarę oddalania się od stwórcy. Między alegorycznością i detalem rodzi się podobne napięcie, jak między patrzącym i przeżywającym. Słowa odklejają się od zdarzeń, bo „Nikt nie wierzył w ani jedno słowo. A usłyszane / dryfowało jak porzucone wiosło albo drzazga z arki” (Liryka lokalna).

Dramatyzm tych wierszy wynika (i zarazem prowadzi, zapętlając się w punkcie wyjścia) z teologicznego i dualnego postrzegania świata, które pęka pod wpływem refleksji i emocji. W końcu zaciera się różnica między życiem i śmiercią, a oba stany popadają raz to w gnicie lub próchnienie, raz w sterylność i jałowość. W końcu prowadzeni śladem podmiotu, w paradoksalnie ostatnim, a zarazem tytułowym wierszu, przystajemy na motywującą cały tomik wątpliwość Gajdy:

Ci będą mówić do ciebie na głos, dopóki nie wbijesz

w ściany gwoździ pod ich święte portrety. W końcu sam siebie zapytasz:

po której stronie jest niebo, po której piekło? W domu nie będzie lustra

i klucza, a oni zaczną gromadzić się w stada, skakać przez płonącą

obręcz.


(Zwłoka)




Jakub Skurtys


Piotr Gajda, Zwłoka, Biblioteka ARTERII, Łódź 2010.