ffffound.com

ffffound.com

Pewnego dnia Makar zawołał mnie, wskazał na wielką samicę i kazał mi ją zarżnąć. Nie mogłem uwierzyć, że mówi poważnie. Był to niezwykle cenny okaz, gdyż tak idealnie białe króliki trafiają się bardzo rzadko. Co więcej, ze względu na swoje wyjątkowe rozmiary, samica powinna miewać duże mioty. Makar jednak powtórzył polecenie, nie patrząc ani na mnie, ani na królicę. Nie wiedziałem, co robić. Makar zawsze sam zabijał zwierzęta, bojąc się, że jestem za słaby, by zgładzić je szybko i bezboleśnie. Do moich obowiązków należało ściąganie skórek i patroszenie. Później Ewka przyrządzała z tuszek smakowite potrawy. Widząc, że się waham, Makar wymierzył mi policzek i ponownie rozkazał zabić królicę.

Była strasznie ciężka; z trudem wywlokłem ją na podwórze. Szamotała się, popiskując; brakowało mi sił, aby za tylne nogi unieść ją do góry i zadać jej śmiertelny cios za uszami. Nie miałem wyboru; musiałem zabić samicę bez podnoszenia jej z ziemi. Wyczekałem na dobry moment i walnąłem ją w głowę najmocniej, jak umiałem. Znieruchomiała. Dla pewności uderzyłem jeszcze raz. Kiedy nabrałem przekonania, że jest martwa, powiesiłem ją na
specjalnym słupie. Wyostrzyłem nóż na kamieniu i wziąłem się za ściąganie skórki.

Najpierw rozciąłem futerko na nogach, ostrożnie oddzielając od mięśni, aby przypadkiem go nie uszkodzić. Po każdym nacięciu obciągałem je w dół, aż doszedłem do szyi. Było to trudne miejsce, bo uderzenie za uszami spowodowało tak znaczne krwawienie, że nie widziałem, gdzie jest skóra, a gdzie mięso. Ponieważ najdrobniejsze uszkodzenie cennego króliczego futerka wprawiało Makara w furię, wolałem nie myśleć, co mi zrobi, jeśli niechcący przedziurawię akurat tę
skórkę.

Zacząłem zdzierać ją ze zdwojoną uwagą, ciągnąc wolno w stronę głowy, gdy nagle wiszący zewłok przebiegł dreszcz. Oblał mnie zimny pot. Odczekałem chwilę, ale królica nie ruszała się. Uspokojony, przekonany, że mi się przywidziało, ponownie zabrałem się do roboty. Ale ciało znów drgnęło. Zwierzę było tylko ogłuszone.

Ruszyłem po pałkę, żeby ją dobić, ale straszliwy pisk zatrzymał mnie w pół drogi. Częściowo odarte ze skóry ciało zaczęło podrygiwać i skręcać się na słupie. Oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co robię, uwolniłem szamoczącą się samicę. Gdy tylko spadła na ziemię, rzuciła się do ucieczki, pędząc raz w jedną, raz w drugą stronę. Piszcząc przez cały czas, tarzała się po obejściu, jakby chcąc się pozbyć zwisającej skóry. Trociny, liście, paprochy i kozie bobki przyklejały się do nagiego, zakrwawionego ciała. Miotała się coraz gwałtowniej, biegając w kółko bez poczucia kierunku, oślepiona spadającymi jej na oczy fałdami skóry, która zaczepiała się o gałęzie i chwasty niczym zrolowana wokół kostki pończocha.

Przejmujące piski wywołały na podwórzu istne pandemonium. Przerażone króliki pozamykane w klatkach ogarnął szał: zdenerwowane samice deptały potomstwo, a samce skakały na siebie z kwikiem, tłukąc zadkami o ścianki. Dydko ciskał się i szarpał na łańcuchu. Kury trzepotały skrzydłami, podejmując rozpaczliwe próby wyfrunięcia z tego piekła, ale,
zrezygnowane i upokorzone, opadały na krzaki pomidorów i grządki cebuli.

Królica, teraz już cała szkarłatna, wciąż biegała po obejściu. Pognała w trawę, potem znów w kierunku klatek; usiłowała przedrzeć się przez zagon fasoli. Za każdym razem, gdy jej zwisająca skóra zahaczała o jakąś przeszkodę, zwierzę stawało, wydając straszliwy pisk i rosząc wszystko wokół krwią.

Wreszcie z chałupy wyleciał Makar z siekierą w ręce. Popędził za zakrwawioną królicą i jednym ciosem rozpłatał ją na dwoje. Po czym raz po raz walił w zalane posoką szczątki. Twarz miał bladożółtą i klął, na czym świat stoi.

Kiedy z królicy pozostała tylko krwawa miazga, Makar dostrzegł mnie i podleciał, dygocząc z wściekłości. Nie zdążyłem uskoczyć; potężny kopniak prosto w brzuch przerzucił mnie przez płot. Świat zawirował i zrobiło mi się czarno przed oczami, jakby to moja własna skóra opadła mi na twarz niczym ciemny kaptur.

Kopnięcie unieruchomiło mnie na kilka tygodni. Leżałem w starej króliczej klatce. Raz dziennie Przepiórka albo Ewka przynosili mi coś do jedzenia. Czasami Ewka zjawiała się także wieczorem, ale widząc, w jakim jestem stanie, odchodziła bez słowa.

Pewnego razu Anulka, dowiedziawszy się, od czego zaniemogłem, przyniosła żywego kreta. Rozerwała go na moich oczach i przyłożyła trupka do mojego podbrzusza, a potem trzymała tak, dopóki zupełnie nie ostygł. Nie miała wątpliwości, że po tej kuracji wnet powrócę do zdrowia.

[w:] Jerzy Kosiński, Malowany ptak, przeł. Tomasz Mirkowicz, wyd. Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2006.