Na wystawę zorganizowaną z okazji dziewiątego konkursu imienia Eugeniusza Gepperta szedłem bez większego entuzjazmu. Można powiedzieć, że od początku wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Wszak to prezentacja sztuki awangardowej, a ta nigdy ani mnie szczególnie nie interesowała, ani tym bardziej nie zachwycała. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy po wstępnym odrzuceniu ogółu prezentacji, przez moje poczucie smaku zacząłem dostrzegać w niej elementy, co najmniej, przyciągające.
Tytuł wystawy ? sztuka bez ram otwierał przed odwiedzającym całe mnóstwo kanałów interpretacyjnych. W końcu, kto powiedział, że trzeba wzdychać jedynie pod prezentowanymi przez artystów projektami. Jak bez ram, to bez ram ? żadnych granic. Wszystko jest sztuką, każdy jest artystą, można by rzec parafrazując tekst Stachury. Tą też ideą postanowiłem się kierować podczas mojego spaceru po galerii BWA, i nie pomyliłem się. Z wystawy udało mi się wyłowić prawdziwe perełki.
Jednym z takich ukrytych skarbów była niewątpliwie piwnica. Stanowiła ona kwintesencję ,,piwniczości?. Zawierały się w niej wszystkie podziemia, komórki, a nawet lochy, jakie dane mi było w życiu oglądać. Ciemna, mroczna, zamknięta w porytych nagą cegłą ścianach wywoływała niemały dreszcz na plecach. I ten zapach ? połączone ze sobą pleśń, wilgoć, kamień i chyba strach. Tak, to było coś. Ta bezładna konstrukcja człowieczego lęku, cytując tym razem Grochowiaka, wprawiała człowieka w stan autentycznej paniki ? powodowała drżenie rąk, nagłe poczucie chłodu, dezorientacji i uwięzienia w końcu. Mimo że do schodów było ledwie kilkanaście metrów, czułem się w niej, jak spetryfikowany. Związany nie tylko własnym lękiem, ale i pragnieniem obcowania z nim ? z poczuciem prawdziwego, namacalnego przerażenia, którym od dawna nie uraczyły mnie żadne filmy, obrazy czy książki. Siłą tego pomieszczenia było wtłaczanie w zwiedzającego prawdziwego, odartego z kiczowatego efekciarstwa czy emanowania okrucieństwem – strachu. Piwnica była powrotem do korzeni, gdzieś do początków człowieczego lęku. Tego pierwotnego, o którego odczuwaniu możemy dziś tylko pomarzyć, a którego namiastkę dawało to małe, schowane pod powierzchnią niczym przerażenie pod skórą, arcydzieło.
Żadne inne z prezentowanych dzieł nie oddziaływało tak mocno na emocje, nie szarpało do tego stopnia nerwów i nie dawało takiego ekspresyjnego katharsis. Kilka innych za to, jakby pozwalając na odpoczynek po wizycie w podziemiach, potrafiło wprawić w widza w zamyślenie. Na mnie ? awangardowego laika ? szczególnie podziałały dwie z nich: wszelkiego rodzaju monitory oraz znajdujące się w jednej z sal parapety.
Oglądając te wszystkie wyświetlane na przeróżnych monitorach filmy, zdjęcia, prezentacje zatęskniłem za zwykłymi wystawami. Żałowałem, że nie jestem teraz choćby w miejscowym Muzeum Narodowym i nie oglądam klasycznych, namalowanych na płótnach obrazów autorstwa malarzy, którzy włożyli w swoją sztukę mnóstwo pracy. Zrobili coś więcej, niż tylko kupno kamery, aparatu i komputera. Właśnie przy oglądaniu tych dziesiątek monitorów, które zlewały mi się w jedną, wielką, bezkształtną masę serdecznie żałowałem, że nie ma już, jak ująłby to Herbert, dawnych mistrzów. Artystów w pocie czoła mieszających składniki, by uzyskać idealną barwę; malujących swe obrazy przez wiele dni; nanoszących stale poprawki? Brakowało mi twórców, którzy wkładają w swoją sztukę przede wszystkim mnóstwo pracy i posiadają odrobinę talentu. Takich, których sztuka zasadza się na czymś więcej niż koncept i zaskoczenie widza. Chciałem widzieć trud człowieka, a nie komputera. Patrząc na ekrany nie czułem, że obcuję ze sztuką. Miałem za to wrażenie wszechobecnej technicyzacji. Zwycięstwa maszyny nad artystą. I to kompletnego.
Podobne poczucie porażki człowieka dopadło mnie, gdy znudzony kolejną instalacją spojrzałem na podtrzymujący mnie parapet. Zwyczajny, pokryty kurzem, rysami i plamami po kawie. Całkowicie różny od otaczających go współczesnych projektów, a chyba najbardziej z nich wszystkich wymowny. Nic na tej wystawie nie mówiło tak dobitnie o przemijaniu, jak ten brązowy kawałek polakierowanej deski. To już dziewiąty konkurs imienia Gepperta. Przez wszystkie edycje przewinęły się dziesiątki, jeśli nie setki, projektów. Wszystkie pojechały w świat. W większości zostały zapomniane. A parapet ? pozostał. Owszem nikt o nim nie pamięta, ale on ma w sobie ślady naszej obecności – przypadkowe rysy, pełne roztargnienia plamy po kawie, zostawione przez podziwiających (chyba nie to, co trzeba) krytyków sztuki. Wszyscy widzieli monitory, projektory, instalacje, a mało który spostrzegł, że tak naprawdę historię wszystkich konkursów Gepperta znaleźć może na tym parapecie: kilka rys, plam, trochę kurzu ? opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, a nie znacząca nic.
Znalazłem więc na martwym morzu tej wystawy swoją perłę i dwie małe perełki. Perła wbiła mnie w ziemię, pozwoliła doznać czegoś pierwotnego, niszczącego mój dwudziestopierwszowieczny spokój. Jej drobniejsze siostry przynajmniej skłoniły do refleksji. Co do pozostałych, prezentowanych projektów ? przypomniały mi pewien wiersz, autorstwa mojego przyjaciela, który wolałby pozostać anonimowy. Pozwolę go sobie zacytować, kończąc tym samym te rozważania:
Ars?
Odnalazłem muzę w porcelanie
Gdy klęcząc na kaflach
Malowałem krwią muszlę
Impresja nie przetrwała
Bo spłynęła w rurę
Ale przez chwilę była
Biel i czerwień
Papier i woda
Sztuka jak krew z nosa