Gdy, oddychając powoli, pokonałem wzbierający zawrót głowy i cofnąłem się o krok, wydało mi się, że widzę na plaży poruszający się kształt dziwnie bladego koloru. Przykucnąłem i, zdjęty paniką, patrzyłem sponad krawędzi. W dole, na samym dnie, jak mi się pomyślało, leżała para, mężczyzna, spoczywający na ciele innej istoty, z której widać było tyllko ugięte pod kątem, rozchylone nogi. I w trwającej wieczność sekundzie, kiedy ten obraz mnie przenikał, wydało mi się, że stopy mężczyzny zadrgały, jak u człowieka dopiero co powieszonego. Teraz w każdym razie leżał już spokojnie, spokojnie i nieruchomo leżała też kobieta. Spoczywali tak, na podobieństwo wielkiego, nieforemnego, wyrzuconego na ląd mięczaka, jakby byli jednym ciałem, przyniesionym skądś z daleka, wieloczłonowym, dwugłowym potworem morskim, ostatnim egzemplarzem monstrualnego gatunku, który z płytkim oddechem wydobywającym się z nozdrzy, czeka końca.
[w:] W.G. Sebald, Pierścienie Saturna, przełożyła Małgorzata Łukasiewicz, W.A.B., Warszawa 2009.