Bierzemy teraz kokę. Wal prosto w kanał, synu. Czujesz ją, czystą i zimną, a potem czysta rozkosz płynąca przez mózg, gdy zapalają się połączenia kokainowe. Twoja głowa eksploduje. Po dziesięciu minutach potrzebujesz następnej szprycy… pójdziesz po nią na piechotę na drugi  koniec miasta. Ale jak nie możesz zdobyć koki, jesz, śpisz i zapominasz o wszystkim.

To głód samego mózgu, bez czucia i bez ciała, widmowy głód, zgniła ektoplazma wypluta przez starego ćpuna kaszlącego o świcie.

Pewnego ranka budzisz się, bierzesz i czujesz robaczki pod skórą. Drzwi blokują gliniarze z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego, faceci z czarnymi wąsami, wykrzywionymi twarzami i odznakami z błękitnej emalii i złota. Gramolą się przez okna… Przez pokój maszerują ćpuny, śpiewając muzułmańską pieśń pogrzebowa, niosą ciało Billa Gainsa ze stygmatami płonącymi widmowym błękitnym ogniem. Paranoidalni detektywi wąchają twój nocnik.

Świr kokainowy… Usiądź wygodnie, odpręż się i strzel sobie porządną działkę dobrego maku.

William S. Burroughs, Nagi lunch, przeł. E. Arden, Prima, Warszawa 1995.