Pół roku. 183 dni. Ileś tam godzin, i jeszcze bardziej ileś sekund. Na taką przerwę w dostawie Żanklodów pozwoliliśmy sobie pozwolić na F-K. Mniejsza o to, że nikt uzależniony od kina klasy B, C (i gorzej); słowem: nikt żyjący odpadami, nie zorientował się w tej pauzie. Że nikomu Żanklodów nie brakowało i nie znalazł się ani jeden, ani jedna, kto poczułby, poczuła, potrzebę powetowania tej straty czy konieczność wypełnienia powstałej, och!, pustki. Grunt, że on powrócił. Ale tylko na moment jako Żanklod. O czym dalej.
Bo tak, rekapitulując poprzednie perypetie naszego hero: po bezlitosnym Tong Po, hardym Chong Li, zdehumanizowanym bandziorze o imieniu Dolph; ba!, po historii z bratem bliźniakiem w duchu wenezuelskich wyciskaczy wzruszeń; wreszcie, po Lacanowskim epizodzie w cieniu Legii Cudzoziemskiej – czas powiedzieć Żanklodowi jedno: shake that ass!
Przypomnijmy tę scenę: Kurt podejmuje bardzo ciężki trening pod okiem Xiana, starego mistrza, mający go przygotować do morderczej walki wg klasycznych reguł tajskiego boksu – czytamy na filmwebie. Kwintesencją tego morderczego treningu jest test wytrzymałości na bodźce pochodzenia roślinnego o wysokiej łatwopalności i wpływie na rześkość człowieka, a uwieńczeniem tegoż testu – próba tańca zgodnie z techniką Pijanego Mistrza.
W przełożeniu na obraz, wygląda to tak:
Jak widać, zazdrośni o umiejętności taneczne Żankloda autochtoni próbują rozpaczliwie bronić swojego terytorium, zachodząc go od tyłu (czy nie jest znaczące, że Żanklod odwdzięcza się pierwszemu napastnikowi ciosem w, przepraszam, prącie?).
Jak się jednak wydaje, w powyższej scenie tańca można dostrzec inny rodzaj prekursorstwa – oto Żanklod jawi się jako persona antycypująca taniec do dubstepu, jak i sam dubstep jako gatunek. (Ponieważ możliwość wklejenia filmu została zablokowana w wyniku spisku przeciw Żanklodowi, wszystkich osłupionych umiejętnościami naszego hero, odsyłam TUTAJ).
I to by było na tyle. Trwajmy w osłupieniu aż do następnego odcinka, w którym Żanklod zaskoczy wszystkich, przybierając postać Chucka Norrisa. Ale o tym – sza!
Emil Milewski