12.12.15, 12.00, Solny

Tomkowi M.
Zakład przyjmuję.

Kiedy nie znałem nikogo, poza dyrektorem szkoły,
kto należał do partii, choć było ich dwa miliony
zakonspirowanych, było mi, lekko licząc, dwa miliony
razy łatwiej choćby raz w życiu
trafić w powietrze
tak czyste, że można je jeść i pić.
Na pamiątkę,
w powietrzu poprzedzającym
morderstwo w alei nasadzonej
pomnikami co dwadzieścia metrów (taki dowcip
głównego urbanisty z kłakami w nosie) wiatr
historii przewrócił tę scenografię
z gadaniny i papieru, i wyszło szydło,
co się za nią kryje, rzędy autobusów, świńskie łby,
dymiący pejzaż i rzędy
palenisk, grille w oczach na zaprzedanych obcym.
Opierając kopytka o podłoże,
suwereni pocili się i wypluwali
czarniawe wywary, a ten dupek
dyrektor szkoły dzierżył krzyż i śpiewał z nimi
Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie
i darł się z tą przenikliwą wiedzą o Polakach
najgorszego sortu i pięciu stówach
brutto
w nieokreślonej przyszłości, bo najpierw
trzeba zniszczyć wrogom pozycję ryglową
kłamstwem i nieomylnością. Ale obudziłem się,
zmyłem popiół i poszedłem na Solny.
Odetchnąłem
powietrzem tak czystym, że można
go kosztować bez niesmaku i mdłości. Kon
sty
tucja! Konstytucja! No i co, kolego?
No i koniec tego.

 

 

Jacek Bierut