Mój ojciec pracował na grubie, czyli w kopalni. Był cieślą górniczym w kopalni „Katowice”. Przyjechał na Śląsk z Podlasia, znad Buga i sosnowych lasów. Ukrywał się w kopalni, gdyż jako żołnierz AK był ścigany przez ówczesne władze. Kopalnia dawała mu schronienie przez dziesięć lat, ale w końcu znalazł się ktoś, kto doniósł życzliwie. Wiem kto.

Jestem pokrzywdzoną córką bardzo pokrzywdzonego ojca, który  nie żyje już ponad pięćdziesięciu lat, więc nigdy się nie dowiedział, że taki status mu przyznano.

Wychodził do pracy o świcie i wracał punktualnie o godz. 15.00. Już o 14.55 siedziałyśmy przy oknie (ja i moje dwie młodsze siostry), wypatrując  z drugiego piętra pociągu wjeżdżającego na peron wśród pól. Prześcigałyśmy się w tym, która pierwsza zauważy charakterystyczną sylwetkę ojca, idącego wąską ścieżką, gęsiego, za innymi górnikami, i dźwigającego pod pachą klocek drewna, przydziałowy, bo po skończonej dniówce każdy górnik mógł sobie klocek zabrać do domu.

Rozwijał go potem z gazety i stawiał koło pieca, a my rozpoczynałyśmy walkę, która sobie na nim posiedzi. Czasem w naszą kłótnię wkraczał ojciec i sprawiedliwie rozdzielał siedzenia, każdej po 10 minut. Patrzył na zegarek, odliczał, dawał znak, wtedy błyskawicznie siadała następna, by nie uronić z siedzenia ani sekundy. Potem ojciec wynosił klocek do piwnicy, rąbał na kawałki, aby zmieściły się w węglowym piecu.

Kiedy ojciec wkraczał w dom, zupa już dymiła na stole. Nigdy nie opowiadał, jak było w pracy. O pracy w domu się nie mówiło. Jeśli więc z dzieciństwa wyniosłam mgliste pojecie, czym jest praca pod ziemią, to bardziej z lektury opowiadań Morcinka niż z innych źródeł. Co roku, w dniu Barbary, pisałam wypracowanie o dzielnym górniku, który kopie węgiel na przodku i jest chlubą naszego socjalistycznego państwa.

Kiedyś się zbuntowałam i napisałam, że wcale nie jestem dumna z ojca górnika, że wolałabym, aby pracował w ogrodzie, jak ojciec Krysi i by wszyscy kupowali u niego jarzyny. Albo ? wolałabym mieć ojca piekarza, jak Basia, która zawsze do szkoły przynosiła świeże rogaliki, a przed ich piekarnią codziennie ustawiały się kolejki po prawdziwy chleb, całkiem inny niż ten kupowany w spożywczym.

Napisałam, że ojciec górnik ma zasadniczą wadę ? trzeba na niego czekać, a jak nie wraca, to nie ma gorącej zupy na stole, tylko jest strach. Napisałam, że nigdy nie widziałam ojca w białym pióropuszu na wysokiej czapce, tak jak na zdjęciach w szkolnej gazetce, ani z medalem, tylko zawsze z klockiem.

I narysowałam ojca z klockiem, ale ani moje wypracowanie, ani rysunek nie spotkały się z uznaniem nauczycielki, bo jej zdaniem wszystko w wypracowaniu było nieprawdziwe, czyli dalekie od jedynie słusznych wyobrażeń.

Kiedyś ojciec nie wrócił pociągiem o właściwej porze. Matka wpatrywała się w ścieżkę pomiędzy polami, a kiedy podobnie jak my, nie dojrzała jego przygarbionej sylwetki, wlała zupę z powrotem do garnka, usiadła na pieńku, pozostałym z poprzedniego dnia i siedziała tak bez słowa i bez ruchu.

Ojciec wrócił godzinę później. Nie pozwoliła mu się wytłumaczyć, dwa razy strzeliła go ręką w twarz, z jednej i drugiej strony, a potem, bez słów, postawiła zupę na stole. Dla nas też. Przy obiedzie się nie rozmawiało, trzeba było jeść szybko i z apetytem, bo jaki kto do jedzenia, taki do roboty.

Przez wiele lat matka bała się, że stanie się coś, o czym się nie mówiło głośno, choć każdy wiedział co. A potem zrozumiała, że umrzeć można zwyczajnie i szybko,  na raka, ale o tym się wówczas tym bardziej nie mówiło, bo górnik umierający na raka nie przypomina w niczym typowego górnika i z racji tej choroby nie ma powodu do dumy, nawet powodu do wysokiej renty dla wdowy i dzieci. Górnik umierający na raka był gorszego rodzaju górnikiem, przynajmniej w opinii sąsiadek, które uważały, że coś się wdowie po górniku należy, przynajmniej honor.

Bo jak umierać tak młodo, to przynajmniej z fasonem, na placu boju, w czeluściach, w zabrudzonym węglem ubraniu, a nie w czystej pościeli, tatusiu.

Dzisiaj w miejscu, gdzie przed pół wiekiem, pracował mój ojciec, pyszni się monumentalny budynek NOSPR-u. Kiedy przychodzę tam na koncerty, myślę, że nie mógł ojciec mieć piękniejszego pomnika.

Od urodzenia mieszkam w Katowicach, choć przyszłam na świat w Siemianowicach Śląskich, w szpitalu, 1 stycznia, tam akurat był dyżur. W dniu moich narodzin premierem był Józef Cyrankiewicz, który panował 2114 dni, do 20 listopada 1952 roku. Prezydentem Bolesław Bierut ? 3246 dni panowania, też do 20 listopada tegoż roku. Papieżem ? Pius XII, który władał stolicą papieską dłużej, bo jeszcze przez następnych sześć lat.

W dniu moich narodzin rozpoczął działalność ?Węglokoks?, Centrala Handlu Zagranicznego. Cztery miesiące później podpisano umowę polsko-radziecką o budowie w Warszawie Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. W roku moich narodzin literacką Nagrodę Nobla otrzymał Francois Mauriac, a pokojową Albert Schweitzer.

Kiedy przychodziłam na świat, w mieście było cicho, bo odsypiano sylwestrowe szaleństwo. Był mróz, wieczorem spadł śnieg. Mijał kolejny dzień w kraju, w którym ?budowano szczęście dla wszystkich ze szkodą dla każdego?.

Moi rodzice po wojnie przywędrowali tutaj ze Wschodu (ojciec z Podlasia, mama z Lubelszczyzny). Ojciec ukrywał swoją AK-owską przeszłość pod fałszywym nazwiskiem, pod którym i mnie zarejestrowano. Udawało mu się to aż do roku 1955, kiedy to znalazł się ktoś, kto uprzejmie doniósł, więc ojciec trafił do więzienia.

Zmorą mojego dzieciństwa było słowo ?gorolica?.

Nie wiedziałam, co znaczy. Kiedy przychodziłam z płaczem z podwórka, rodzice niewiele potrafili mi wytłumaczyć poza tym, że nie ma nad czym rozpaczać, gdyż jedni są ?gorolami?, a drudzy ?hanysami?. Oba te słowa wydawały mi się równie ?brzydkie? i stygmatyzujące, choć jako dziecko, rzecz jasna, nie znałam słowa ?stygmat?.

Nie mam śląskich korzeni, jestem więc Ślązaczką w pierwszym pokoleniu, do czego długo nie chciałam się przyznać. Jestem także podwórkową ?gorolicą?, która nie potrafiła mówić gwarą, stąd te wyzwiska. Rodzice upierali się przy tym, bym pielęgnowała swój polski język, nieskażony gwarą. Jako podwórkowa ?gorolica? wiedziałam jednak, że nie mam szans na integrację, na wspólną zabawę na klopsztandze, na grę w fuzbal i skakanie przez Ślepiotkę river, tudzież przeskakiwanie przez rowy z gnojówką, odprowadzaną oczywiście do tej rzeczki (uda się lub nie uda przeskoczyć), dopóki nie będę mówiła tak, jak dzieci na podwórku.

Szybo pojęłam, co znaczy ?ciepać się jak wancka nie kecie?, co  ?dostać bez ten gupi bezpysk?, a co mieć ?ała i dwa boloki?, jeść chleb z ?tustym? czy z ?wusztem?. Kaszankę z łatwością zamieniłam na krupniok, zrazy na rolady, pyzy na ?gumiklejzy?.  Do dziś nie wiem, jak się uchowałam bez ?wodzionki?, miejsce której w naszym domu zajmowały różne barszcze. Już nie wyuczę się pochyłości samogłosek i intonacji charakterystycznej dla śląskiej gwary, ale co mi tam, przecież i tak dzięki Katowicom (też) będę pamiętać, co przeżyłam.

Miotałam się w poszukiwaniu tożsamości, aż w końcu postanowiłam odrąbać korzenie, wmawiając sobie, że do niczego nie są mi potrzebne. Koszmarna pomyłka, teraz wiem. Dzisiaj też się miotam, ale jest kilka rzeczy, które wydają mi się pewne, a nawet „blank pewne”. Uwielbiam gwarę śląską. Także schludność Ślązaczek, ich czyste kuchnie, siłę ducha, umiejętność przyjmowania ciosów i wychowywania mężów, także dzieci. Uwielbiam śląski matriarchat, ogródki działkowe i żur, nie żurek. Cenię Ślązaków za ich prawość, życzliwość. Lubię nawet rzekomą śląską ?dupowatość?, opiewaną od lat przez Kazimierza Kutza.

Rozumiem, dlaczego Ślązacy wyjeżdżali do RFN (Richtig Fajne Niemcy) i dlaczego pomarańcze stamtąd wydawały im się taaaaakie duże. Po 63. latach spędzonych na śląskiej/ katowickiej ziemi wiem, co znaczy mieszkać na pograniczu. Zmutowałam się na tyle, by rozumieć, czemu Ślązak zemdlał po przyjeździe w góry i pierwszym hauście powietrza. I dlaczego jedynym ratunkiem, by odżył, było położenie go pod rurą wydechową autokaru.

Jako gorolica ciągle udowadniam, że ja też kocham śląską ziemię, a to, że narzekam na katowicki rynek, na niszczenie zabudowań starego dworca (Dworcowa 4) i na wiele innych spraw, bynajmniej nie jest przejawem niewdzięczności wobec miejsca, które zostało mi dane. Czasem słyszę, że swoim brakiem zachwytu dla Katowic własne gniazdo kalam. Od razu odpowiadam Norwidem: ?Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co mówić o tym nie pozwala??.

Teraz  coraz częściej pomiędzy moją śląskością a gorolstwem stawiam odważnie spójnik ?i?. Bo ?i? to nie tylko nieodmienna część mowy, łącząca słowa, części zdania lub wyrażenia. ?I? to w moim przypadku wyraz zgody na bycie całością i niezgody na to, by wiatr mną miotał w różne strony.

Z miastem nad Rawą związana jestem bardzo, o czym przekonuję się codziennie. Próbowałam się wyprowadzić, a jakże, ale Los chciał inaczej. Widać Katowice są mi przeznaczone.

Na  ulicy Brzozowej bawiłam się w piaskownicy. Na spacer zabierano mnie w tzw. Alpy. W „Zielonym Oczku” jadłam lody w każdą niedzielę. U ojców oblatów byłam chrzczona pod fałszywym zresztą nazwiskiem. W Katowicach zobaczyłam pierwszy film – „Król Maciuś I”, w kinie, w okolicach Placu Wolności. Moim pierwszym teatrem był Teatr Śląski, gdzie oglądałam „Królewnę Śnieżkę”. Pamiętam Rawę przepływającą przez Rynek, w miejscu, gdzie dziś Pomnik Harcerzy. Podczas przebudowy rynku lubiłam patrzeć na ponownie odkrytą rzekę i przypominać sobie dziewczynkę z dyndającymi warkoczykami, stojącą na drewnianym moście.

Pamiętam też stajnie w miejscu, gdzie dziś Spodek. Lubiłam tam chodzić z moją ciotką komunistką z francuskiego Ruchu Oporu. Pytałam, do kogo należą te stajnie, a ciotka tłumaczyła, że są państwowe. Co znaczy państwowe, pytałam, a ciotka wyjaśniała, że są moje i ojca, i mamy, i innych ludzi też. Chwaliłam się potem dzieciom w szkole, że mam mnóstwo koni w stajniach, a dzieci mówiły, że jestem głupia, ale one nie znały słowa ? państwowy.

W tym mieście zdobyłam wykształcenie. W szkole podstawowej doświadczyłam koszmarów ?czarnej pedagogiki? w postaci bicia po rękach drewnianym piórnikiem i siedzenia w oślej ławce, co przez długie lata uważano za słuszny środek dyscyplinujący. Cierpiałam za marzycielstwo, które kazało mi się gapić w okno zamiast słuchać, co mówi nauczyciel. Zmitologizowałam w sobie miasto, do którego czasy powojenne rzuciły rodziców, bo nie można żyć bez mitów i legend. Pomógł mi w tym Kazimierz Kutz, dzięki „Soli ziemi czarnej” i „Perle w koronie”, które to filmy oglądam co roku i z tym samym zainteresowaniem.  Oficjalnie utrzymuję, że nie lubię Katowic. Uwielbiam jednak, kiedy znajomi, zazwyczaj studenci z wydziału radia i telewizji Uniwersytetu Śląskiego, oburzają się i przekonują mnie, co świetnego jest w mieście, w którym przebywają czasowo. Zachłystują się na przemian secesją, moderną, Giszowcem, Nikiszowcem i barem mlecznym na ulicy Mickiewicza, a teraz na Teatralnej. Pękałam z dumy, kiedy zachwycając się Gdańskiem, usłyszałam od jego mieszkańca: Katowice wobec Gdańska to metropolia.

To właśnie tutaj mam najbliższą rodzinę, wypieszczony do przesady dom, a szczególnie kuchnię.  Niemiecka poetka, Tina Stroheker weszła kiedyś do mojego gabinetu i zobaczywszy równiutko ustawione oraz opisane segregatory, zapytała, czy miałam babcię Prusaczkę. Lubię porównywać swoją pracę pisarską do pracy górnika. Ja też kopię, tyle, że nie w węglu, a w słowach, szukając najwłaściwszych. Górnik naraża życie, zjeżdżając pod ziemię, pisarz nazwisko, bo od chwili wydania książki staje się właścicielem jedynie praw autorskich do niej, reszta należy do czytelników. Nie uciekam też od korzeni. Korzenie są potrzebne, choćby po to, by spokojnie wyjeżdżać i radośnie powracać do domu.

Z dumą chłonę każde dobre słowo o mieście, każdą sensowną inicjatywę. Kupuję albumy, ukazujące świetność miasta przed wojną (na przykład książka Wojciecha Janoty ? Katowice między wojnami, miasto i jego sprawy 1922-1939). Czytam artykuły Henryka Szczepańskiego, śledzące historię starych kamienic, także innych obiektów architektonicznych. Czytam teksty Jana Lewandowskiego o katowickich kamienicach. Wędruję potem z adresami w ręku, porównuję, fotografuję.

Odkrywam tajemnice miasta zgodnie z autorskim projektem dyplomowym? Lost in Katowice? Agaty Stebnickiej, absolwentki katowickiej ASP. W instrukcji czytam: ?Każdy, kto przejdzie przez trasę, będzie miał szansę poczuć dreszczyk emocji, gdyż zostanie uwikłany w pewną historię, która sprawi, że już na zawsze pozostanie związany ze Śląską Ziemią?. Przyznaję, pomysł przedni, wiedzy dużo, zabawa atrakcyjna.

Liczba pasjonatów, którzy studiują historię miasta, ciągle rośnie. Twórcy związani z Katowicami próbują opowiedzieć swoje przygody. Henryk Waniek w książce ?Katowice-Blues czyli Kattowitzer-Polka? słusznie zauważył, że wszyscy wspominają Katowice, które były: ?Właściwie można by o całych Katowicach powiedzieć ?byłe?. Była wieś. Byłe Kattowitz. Były Stalinogród. Również o większości tych ulic, które istnieją. Noszą te same nazwy, ale nie są takie jak niegdyś?.

Monumentalne dzieło o Giszowcu, mieście ogrodzie, napisała Małgorzata Szejnert. „Czarny Ogród” pisany jest przez reportażystkę, która tutaj nie mieszkała. Jeśli dystans jest ostoją piękna, jak mawiała Simone Weil, to opowieść Małgorzaty Szejnert dzięki temu promienieje triadą piękna, dobroci i prawdy.

Pod koniec XIX wieku Katowice były nazwane małym Paryżem. Niedawno znalazłam na Facebooku profil pod takim hasłem. ?Przypomnijmy ten okres w historii Katowic. Nie zapominajmy też o innych latach, kiedy Katowice pokazywały swoją wielkość. Doprowadźmy do tego, by stereotyp Katowic jako miasta górniczego i śmierdzącego znikł już na zawsze? ? pisze administrator strony.

Jest na tejże stronie dużo starych zdjęć, niewiele informacji, fotki dzisiejszego miasta, niektóre ciekawe, jak ta, przedstawiająca jakby z mgły wyrastające wysokie bloki, zwane ?gwiazdami?, te po prawej, w drodze na Sosnowiec. Ktoś zamieszcza ?katowickie city?, ujęte z wysokości i porównuje do La Defense. Ponoć w latach 30-tych XX wieku miasto było też nazywane europejskim Chicago. Dlaczego, nie znalazłam wyjaśnienia.

Katowice były pięknym i ciekawym miastem. To prawda. Nic jednak nie jest, jak niegdyś, bo być nie może. Kiedy dziś wjeżdżam w tunel, pod Rondem, bezkolizyjnie i szybko  mknąc trasą ku Warszawie, podziwiam nowoczesne rozwiązania i cieszę się, bo mam w pamięci tę drogę sprzed zaledwie kilku lat, którą wstyd było wjeżdżać do  stolicy Górnego Śląska. A kiedy siedzę na ławce przy Centrum Kongresowym i patrzę na panoramę miasta, to myślę, że dobrze mi tu i nigdzie lepiej nie będzie.

Marta Fox