[Uderzyłem kogoś]

Uderzyłem kogoś,
bez powodu, mocno.
Od dawna cios
zbierał się we mnie.

Bóg ? czyli coś trzeciego ? niezadługo oddał, oddało.
Również bardzo mocno. Aż się zwinąłem
od tego oddania. Do dzisiaj chodzę zwinięty.

Ale zrozumiałem. Pokutowałem.
Pokornie zmywałem talerze
wielokształtne.

I w końcu tej ciszy uderzyłem drugi raz.
Kogoś innego. Mocno. Coś czegoś
przeraziło się we mnie i tak zrobiło. Nazwijmy to coś ?ja?.

Myślałem, że wychodzę,
a znalazłem się niżej.

Bardzo boję się teraz drugiego uderzenia.
Przemykam się. Liście żółkną. Ukrywam się w wierszach.

[Nosić w sobie wyrządzone zło]

Nosić w sobie wyrządzone komuś zło.
Ołowiane pieczywo, którego
nie można przekazać,
zjeść, oddać, naszkicować, wyrzucić.

Dym już się rozwiał. Pojawiają
się uśmiechy i zwykłe
życiowe słowa. Z łodzi
wykonywane są pojednawcze gesty w stronę lądu.

Powietrze między posągami
znowu przelatuje deszcz,
pachną grzyby, bluszcz. Ziemia jest
spoista.

Zło jest już tylko w jednym miejscu: tam,
gdzie się pojawiło. Dopiero teraz
zaczyna męczyć. Dopiero interesuje
się człowiekiem.

[Chodź, jakieś słówko]

Chodź, jakieś słówko,
dotknij mocy, jaka się we mnie podniosła.
Dotknij magla. Fala rozgląda się
gdzie zostawić zakupy.

Chodźcie, słówka,
poprzylepiajcie się, jedno i drugie.
Nie wstydźcie się. To nie ja piszę,
ja jestem mrówką za samochodem.

Działa sam przód.
Gdyby byli tu chłopcy,
z którymi umówiony mam dzisiaj sport,
jak bym po nich biegał.

Taborety
muszą zostać wstawione do przepaści
w odpowiednim momencie. Chodźcie, słówka, chodźcie.
Lawina powinna skończyć się w porcie.

 

[Jaki jesteś piękny]

Jaki jesteś piękny, pamiętaj.
Jest jesień, wszystko ustępuje.
Słucham Radulescu. Kiedyś
robiłem plany. Jaki

piękny, piękny. Nigdy tego nie zapominaj.
Białe skały są w Polsce. Ojców ? byłem.
Dżemy w słoikach. Biedna Warmia.
Chodziłem. Chodzę. Piękny.

Szare słońce. Jasne słońce.
Głosy miejskie. Nogi jak mi się
ruszają. Mam buty. Jak
jestem aktywny. Nie ustępuj,

zapisie, przyjmij cały zapis. Jarzębiny,
ławki popękane. Oczyszczalnia ścieków pod osikami.
Chciałbym robić zdjęcia. Sosny, oszronione kamienie.
Urodziłem się nad kopalnią. Żyję. Wypoczywam.

 

[Puść się, co cię trzyma]

Puść się, co cię trzyma.
Przecież nic cię nie trzyma.
Sam się czegoś trzymasz. Krawędzi
ziemistej.

Co tam będzie,
po puszczeniu? Pływanie.
Tak sobie to wyobrażam.
Z tej strony, oczywiście.

Podobnie ludzie wyobrażają sobie
że życie przyszłe będzie w zasadzie
niezbyt odległe od tego, co teraz.

Nie umiem pływać. Może umiesz. Może nie będzie
zresztą pływania, a jakaś nowa nauka, jak matematyka
odpowiedzialna. Ogród. Spody talentów.

 

[W nocy na Wierzbnie]

W nocy na Wierzbnie
Kościół jak stodoła
Wracam z ganiania sportowego

Jakoś nikogo Spluwam sobie I w tym momencie widzę
w ciemnym kącie tego placyku przed kościołem
krzyż w takim świetle od dołu jak teraz są

I coś tam stoi na ziemi
Chrystus się zsuwa? I przystanął?
Bo się może zmęczył? Niepokój

Na moment przystanął?
?Chodzi tu? (Ciągle nikogo)
Zabieram to do domu

Próbuję to trochę rozgrzebać ale nie mogę
Dlaczego nie możesz? Rozgrzeb więc to dlaczego nie
możesz! Pętla

(do mnie rzucona
subtelna)

 

Pochwała amatora

Wszystko, co mózgi wyprodukowały, przesącza się przez mózgi nowe.
A tych ciągle przybywa. Każdy ma kapilary ułożone po swojemu
i może zetknąć dwa strumyczki, które wcześniej zetknąć się nie mogły, w
nikim. Mniej więcej stąd biorą się najsmakowitsze fragmenty dzienników, jak uwagi

w typie ?Klarnet w Nieskończonej to goniec rewolucji, w drugim temacie staje
on u drzwi. A tam tańczą walca?. Jest to najwyraźniejsze ? i najlepsze ? w
otoczeniu zapisów innego rodzaju, poświęconych np. literaturze,
czy zdań-jeziorek, w których przegląda się na zawsze pogoda dnia.

Tamtego dnia? Głoszę tu więc coś w rodzaju pochwały amatora.
Otoczenie tego, co uznamy za ciekawe, zwykle jest mu obce istotowo,
meteoryt robi wrażenie na zaoranym polu, lepiej pod Raszynem
niż pod Paryżem; kryształ cieszy w skale, niczyje u kogoś.

 

[Wuah. Whaha]

Wuah. Whaha hu hu. Te linijki Miłosza.
Wuah. Wilk ma gęsią skórę. Wilk
w gęsiej skórze. Słucha Blondie. Nie pracuje. Wuah.
Czuje siłę. W szparach poprawności siła. Nie

inaczej. Srebro mam
w ścianach pokoju, wiesz?
Wwwwwuah. Latina, latina.
Nie wiem, co mam z siłą

zrobić. Piszę. Trzeszczy. Dźwięki
się poznają, zwołują. Z dumą
patrzę na ślady. Oceny idą za mną, nie
ja ku ocenom. PICASSO WAS HERE.

Babie lato

Lato, Pankiewicz. Jesień w uzdrowisku. W kanki światła
rozlana rześkość. Murek. Cienie fiołków. Witkiewicz
na spacerze. Nie ma go, a jest. Parku, szlamu
nie ma, a są. Patrzę i patrzę, wypatrzyłem. Już

nic nie ma. Rogatki obrazu we mnie. Śniadanie, pierwsze smaczki,
wtedy je się najwięcej. Nawet nie je, tylko zamyka w sobie góry serów,
potem się je. Jest noc. Dobrze, że patrzyłem. Zaułek jeszcze
„zrobiłem”. Lepszy jest dzień z zakrętami, poświęcać się,

kręcić samochodzikiem. Ewa śpi. Zasypia szybko. Ja
zasypiam w sposób postrzępiony. Trochę zasnąłem, ale
jestem obudzony, jestem obudzony, ale są nici anabiozy.
Babie lato. Teraz też. Śpię, gdzie śpi obraz.

 

[2013-10-12]

Dzisiaj już nie chce się pisać. Morze uspokojone.
Nie ma na nim stateczków, fal, absolutnie równa podłoga
po sam horyzont.

Dzisiaj radość z ruchów, które nie zostawiają śladu:
wspominania, podczytywania, robienia planów,
patrzenia sobie z cienia drzew na klifie.

 

Somewhere in Canada

Martwa mucha na schodach do sklepu z winylami.
Piesek dopięty do muru ? dziwnie sztywno. Piesku?

Idę na Uniwersytet Muzyczny po Ewę,
która zaczęła dziś studia podyplomowe.

Lubię to miejsce, rosną tu drzewa iglaste, wylano dużo
niepotrzebnego betonu, w lokalach nigdy nikogo nie ma,

a zwłaszcza o trzynastej w sobotę, jak teraz. Wiatr wiąże
liście w precle i w powietrzu robi się Kanada.

Kanada i NRD, kruszejące instalacje gazowe,
PRO PATRIA antykwą, z czarną ospą porostów.

Jest tak przyjemnie. Jest tak unplugged.
Wszystko, co ma znaczenie, zleciało ze stołu.

Chciałbym, żeby nic się nie zmieniało. Żeby zostało
jak dzisiaj. Rozkopane metro, Na grzyby w gablocie NSZ,

nieodebrana rozmowa, która nie padła, ale drzemie.
MOŻE PÓJDZIEMY NA HERBATĘ DO PODRÓŻNIKÓW?

MOŻE PÓJDZIEMY NA HERBATĘ DO KATOLIKÓW?
Może tu i tam, może nigdzie. Robiłbym chyba

filmy, gdyby życie zwolniło do tego tempa,
albo odeszło gdzieś sobie z innymi. Grałbym na czymś.

Z dwoma-trzema znajomymi jadalibyśmy w centrum,
na zewnątrz, dopóki pozwalałaby jesień w naszej prowincji,

zapomnianej, w śpiączce po upadku przemysłu, so ultimately off.
Żegnalibyśmy się o 16 i od razu umawiali na wieczór, w

jakimś z tych miejsc z niepozornym światłem
wpiętym w plisę ciemności jak zaspana broszka.

Z korytarzem w obdartych ogłoszeniach.
Zapchanym kiblem. Oknem na placyk z katedrą.

Wytaczalibyśmy się stamtąd po drugiej, zdumieni, jak
ciepłe powietrze toczy się o tej porze ulicami miasta,

niby ostatnie, fantastyczne listy października.
Deptalibyśmy żołędzie, wrzeszczeli do murów

tak jak Hegel, Hölderlin i jeszcze ten, no, ta trzecia
przyszła sława, która mieszkała z nimi w jednym pokoju

bursy? Recenzja naszej płyty w ?Wicked?. Płyta
nazywa się From the Small Lakes Country, Pt. 1. Gramy

kaleki pop, mądrzejszy od swojego brata, który
rozwijał się normalnie. Mamy Hommage ? Claude

Vivier. Na okładce kominy fabryki wiskozy.
Ciemna, gęsta zieleń, dać pojęcie o tych lasach,

o tych zachodach słońca, przez które nasza młodość
nie dała rady się przebić, została, gdzie ją wyłożono na spodek,

rafinująca się tylko bez końca, spijając i filtrując to, co
docierało to nas z zewnątrz, dochodząc do punktu,

w którym noszenie kowbojek ożeniło się nam z
lekturą Schulza i czeskim undergroundem. Te

węzły zostają nierozwiązywalne dla nikogo, kołtuny
osobliwości na głowach powszechnie zrozumiałych równań,

wszelkie późniejsze z nimi flirty to stawianie drzew
na chodniku, bez korzeni, jak ozdobnych walców z

doczepionymi wykałaczkami gałęzi? A jednak udaje
się to, jest nawet przez tę niemożliwość dobre,

dobudowuje mansardę wzruszenia na gmachu
zdawałoby się skończonym. Ale to kiedyś, kiedyś.

Nie my. Ci inni, którzy chcieliby być nami,
tymi nami, którymi z kolei chcielibyśmy być my,

i może bylibyśmy, gdyby kanały naszej woli
to nie były niedrożne kanały, zarośnięte kanały,

kanały, przy których Celnik stawał i malował
aż zrobiło mu się zimno i wlókł się do domu. Hallo.

Allo. Jak to powinno brzmieć? Tyle z tego mamy,
z tych imaginacyjnych Francji, spłachetek brzmienia

słowa jakoś związanego z t a m t y m, jeden zapach,
do którego wiąże się drugi, stawia ten lichy bukiet.

Sobotę, pół godziny o ściankach z osadem
czasu, który wyparował, spadnie znów za dwa

kwadranse. Szuranie butów, krzywe cienie,
niebo po praniu. Herbatę lub nie.

 

Wiersz

Nie strzała o jednym grocie,
ale rzecz składająca się z samych grotów.

Nie wymierzonych w,
a sobą definiujących cel.

Nie broń;
bryła zajścia.

 

Instrument

Uczę się grać na instrumencie
tworząc ten instrument.
Nie będzie dwóch różnych albo innego instrumentu;
będzie tylko ten jeden, szkolony i zużywający się, instrument.

Sposób, w jaki o nim mówię, ma w sobie coś barokowego.
Samo jego istnienie, względem ziemi, zawsze było barokiem.
W człowieku wyróżnia się warstwę oświeceniową, moderne, barokową.
Muzyka, jako eksces komunikatu, chowa się w piwnicach barocco.

Wiele zwykliśmy poświęcać czemuś ukrytemu w sobie.
Istnieje klasa złóż, w których szczególnie upodobał sobie
człowiek i łączy z nimi nadzieję na przetrwanie siebie.
Optimum efektu osiągano wszakże przy tzw. usunięciu siebie,

tj. wytarciu wszystkich, które można, śladów.
Sztuka oczywiście jest układem śladów
ale nie powinny być one nasze; ślady
mają prowadzić do miejsca, gdzie kończą się ślady.

 

[Nad ogródkami]

Nad ogródkami działkowymi góruje długi blok. Nikogo
nie ma na żadnym z balkonów. Nikogo nie ma
na całym Żoliborzu. Jest to już post-Żoliborz.

Gołębnik wymarłej kasty. Palmy piętnastych pięter.
Sparciałe prania. Kosze. Leżaki z wczasów w Akcjum.
Pod domem patrycjuszy przyroda znaczy pocztę delikatną pleśnią.

Jesień. Powietrze wielkie. Wierzby nieruchome.
Wystygła pralnia, wymieciony sklepik. Motor
poślubiony barierce od wojen punickich.

Będzie tu jeszcze poranek, jeszcze bardziej cicho. Ciszą
już wtedy niemal ostateczną. Wilgoć. Rośliny o ogromnych
i bezmyślnych liściach. W nich będzie nurzał się biały pies.

 

[Corelli, Beethoven]

Corelli, Beethoven, Ravel, Hindemith,
Debussy, Lalo, Czajkowski.

Program recitalu
Szigetiego.

Słucham n-ty raz jakiejś postrockowej kupy żeby
lando ww. widm jeździło w mojej głowie po łagodnych,
uśpionych wzgórzach.

Bez dźwięków, bez
należnych im myśli,
głowy kwiatów,

srebra Europy, w Szwajcarii Macke?a już się nie znajdziemy;

ugniata się kule, żeby śnieg był gdzieś jeszcze
kiedy wszystko stopnieje.

 

Aqua

Po pięciu latach mnie cofnięto
do starej willi na Służewie
gdzie moja firma żyje lento
i gdzie zacząłem w niej karierę.

(Gdzie, oczywiście, n i e   z a c z ą ł e m.)
Trochę tu jednak się zmieniło.
W dawnym pokoju z mym eks-stołem
świeci recepcji dymne szkliwo.

Ludzi, z którymi pracowałem
w większości w sp. z o.o. dawno nie ma.
Ogródek zmaga się z zawałem.
Ulicą chodzą tu dwa drzewa.

I nawet do tych, co zostali
musiałem zbliżać się na nowo.
(Raczej: znów uczyć się ich skali.
?Zbliżać? to nie jest dobre słowo.)

Trochę to trwało, zanim siadłem
w miejscu na nowo pościelonym.
Wolno na fale ?Lata z radiem?
wpływałem był ze swoich toni.

(Znów: zamiast ?lata? czyt. ?jesieni?.
Rozmowy są tu? postglacjalne?
Rzadko wychylam się z kolein,
siedzę niemalże oficjalnie.)

Poranna kawa, nowy ekspres?
Trzyminutowy kurs obsługi.
Na stole w kuchni ?Puls? i ?Biznes?.
Wtorek był jak niedziela długi ?

tak pełzły pierwsze dni, pamiętam.
Aż ktoś powiedział w porze lunchu
?Może do Aqua?y? Jest wycieczka.?
To było krokiem w starym tańcu.

O Aqua?ie do cna zapomniałem.
Jadłem tam może dwa, trzy razy.
Kuchnia domowa, wnętrze małe,
dym papierosów? Bohomazy

na ścianach? A więc wciąż istnieje?
Dziupla przeszłości, nie zawiana
śniegiem wszystkiego-co-się-dzieje,
w Czasie rezerwat gotowania?

Nie chciałem tam iść. Już to, że się
skądś wzięła, to było zbyt dużo.
Chciałem do godzin rozwlec chwilę
gdy w revelatio stałem kurzu.

Nie chciałem faktów. Chciałem wiatru
jaki szedł jeszcze z tej szczeliny
w której ocalał pęczek kwiatków
od niepamięci mojej zimy.

 

Anglia tonie

Poczułem, że moje uczucia jakby wzbierały. Śnieg
roztapiał się. Wszystko spływało. Framugi, góry. A więc
to tędy. A więc to tak. Krajobraz ma zejść jak tapeta. Złoża

mogą wzrastać dowolnie. Zjeść tlen. Obłąkane krzaki jeżyn, grafika
zainfekowana tym, co namalowano po drugiej jej stronie, ile tego
może być? Już teraz się boję. Gdy będzie straszniej,

może już nie będę się bał. Co to będą za uczucia?
Król z całym tartakiem umieszczonym w skórze?

Mistrz olimpijski na opuszczonej planecie?
Chrystus? Księgowy, który wie, gdzie schował
bomby? Ukryta, dzika burza. Chodzenie z nią,

siadanie spokojne, zamawianie kawy.
Ile tego przyboju jest. Dziewczynki umieją
w tym się odnaleźć, łódki mają przypięte do brzegu. I

zakochani. I stare katechetki. Losy, które wiedzą,
że wszystko może być przetopione. Pozwolić obcej sile

wzbierać w sobie. Stać się paprochem. Pisać czułe,
precyzyjne zdania nt. uczuć, w listach, bez wstydu.
Zabity, usprawiedliwiony.

 

Ale przecież

Ale przecież jest złoty dzień! Przybity jesteś
do stołu, w złotej dzielnicy! To jest prawda: brzęczy mucha,
chmury wąchają kominy, wzorem Rousseau! Człowiek w

marynarce od rana tnie cegły! W asfalcie lśnią szkiełka! Ludzie
są rozsypani! Stare buciory, trzymały PRL, ale są w końcu
wyjęte! Pawlacze opróżnione! Wietrzyk!

Obiad jadłeś na bazarku! Liście,
żeby dać znać o sobie, wpadają do zupy i
na stoliki! Jest 15:55! Ziemia, jak brzeg Sekwany,

wystrojona! Otwiera się okna, bo jest tak ciepło!
O co chodzi! Ty, twoje ciało jest tu dolepione! Jest to jeden
ze spokojnych dni, kiedy nic się nie dzieje! Pożycz oczy!

 

Azło i zło

Gdzie miałoby zniknąć zło? Zło zostaje jako czarny przerębel.
Jak skorygowało moją postawę, moje poczynania.
Bardzo uważam, żeby ponownie się o zło nie otrzeć.

Uważnie siedzę, korzystam z komputera. Pijam kawę.
Porządkuję biurko. Wychodzę na obiad i wracam,
siadam ponownie grzecznie. Chodzę po dworze jak po muzeum. Widziałem

kartkę, rano, w liściach: ?186, Márai Sándor?, nie podniosłem.
Jem ciasteczka. Biorę w dwa palce muzykę i wkładam do ucha.
Proza, którą czytam, nie wstępuje we mnie. Jestem jej

złotą ramką. Jednocześnie na powierzchni
i podnoszący pierzynę. Zaglądający i poprawiający,
jak było. Moje wrażenia nie psują się przez to,

a wspaniale rosną. Jest to szacunek. Nie ruszam pościeli,
luster, zimnych pokojów pisarzy. Chodzę po chodnikach. Cichy,
uprzejmy. Kosztuję tylko, nie zjadam. Pomiędzy stołami. R.

Kelterborn, bardzo smaczne. H. Streng, smaczne. Wiersze w
internecie ? smaczne. Niczego nie rozgniatam. Zaczynam znać się
na torcie. To zło, czarne, chłodne ognisko, tak doskonale

mnie wyizolowało. Jest, jak inne rzeczy są. Lepiej
nie zbliżać się do nich. Kruchy, odgięty, mam nawet
jakieś zyski z tego usztywnienia, nie są to może zyski,

jest to jakby mieć banknoty obmyte z nominałów, kartki,
jakimi na początku były, w ten tylko sposób coś warte.

 

 

 

 

 

Rafał Wawrzyńczyk