Nikt odgórnie nie narzuca przepisu na życie. Wybrałam formę, jaka mi pasuje. Przepis byłby zapewne pełen ciężkostrawnych potraw, paskudny jak tłusta kuchnia pasażerów. Adolf nie pisze, więc postanowiłam sama do niego napisać, co doprowadziło mnie na skraj rozpaczy, przecież nie odważę się, nie ma powodu, wolę czekać. Musiałabym pozostawić list wciśnięty między drzwi i futrynę. Już widzę. Podchodzi ktoś z ciekawskich, przygląda się jak to mają w zwyczaju, kiedy gapią się w rozkład jazdy – wszystko jest przed oczami i nic nie mogą dostrzec, zanim gdziekolwiek wyjadą już ich nie ma – przygląda i zadaje bezsensowne pytania, jak zwykle. Chyba umarłabym z rozpaczy! Kiedy myślę o liście pojawia się początek.  Początki są trudne, po pierwszym zdaniu zauważam, że nie mam nic do powiedzenia, tym bardziej komuś, kogo nie znam. „Drogi Adolfie, nigdy nie poznamy się ani nie poznaliśmy, zadziwiający, właściwie nie, splot okoliczności”. Rutyna. Dlaczego musimy przyjmować istnienie jakiegoś początku? Nie ma żadnego uzasadnienia dla początku, punkt wyjścia jest przypadkowy, zależy od mojego kaprysu i nie posiada określonej treści. Czekać jest wygodniej. Można siedzieć w fotelu całymi dniami, patrzeć w sufit. Właśnie. Zauważyłam pewne zmiany, nigdy nie zastanawiałam się, ile pajęczyn przybywa w ciągu lat pomieszkiwania. Mam wrażenie, że zostałam złapana w sieć i miotam się jak mucha. Tak robią dzieci. Wyrywają muchom łapki i rżą z tej namiastki inwalidztwa, która później dotknie każdego. Nie mam prawej ręki, więc potrafię wczuć się w sytuację muchy łażącej po parapecie, złapanej wcześniej przez bachorów rzuconych w świat rosnącej masy pasażerów z każdym dniem bardziej rozkojarzonych. Czasami, podczas czekania, dotyka mnie uczucie sprzyjające modlitwie. Wymykam się wtedy do kościoła, bo wiem, że tam jak i tu będę sama. Stara kaplica, kiedyś zajmowana przez protestantów również pełna jest pajęczyn. Siadam sobie i myślę o spokoju, który mógłby zastąpić czekanie. Wtedy przychodzi. Czuję obojętność. Chłód jest przyjemny. Światło wpada przez otwór w ścianie, wirują drobinki kurzu. Nabieram ochoty na spacer. Chodzę głównie na cmentarz, który znajduje się pomiędzy polami, pagórkowaty teren ukrywa go przed wzrokiem przechodzących. Kilkanaście drzew, parę gospodarstw, oddziela polna droga krzyżująca się z inną. Cmentarz znajduje się na uboczu, ubogi, na marginesie głównego nurtu historii należącej teraz do bogatych rolników. Idąc zarośniętą ścieżką staję przed bramą wejściową. Ciszę przerywa tylko pisk bramy. Wchodzę. Parę zniszczonych przez upływ czasu nagrobków, trudno coś z nich odczytać. Mech zaciera ślady istnienia po śmierci. Parę urwanych wyrazów, fragmenty pozornej całości, której nigdy nie było. Ludzie ci żyli zasymilowani, i tak będąc uznanymi za obcych: Gott. Son Helmut. Niektóre, usypane z ziemi mogiły, przyozdobiono czarnymi, nagimi krzyżami. Pełna bezimienność, gdyby nie informująca jak rozkład jazdy o najstarszym grobie tablica przed wejściem. Korzenie, żadnych ptaków, much. Wszystkożerna cisza i groby zapomnianych, anonimowych niemieckich rodzin, ukryte w ubóstwie tak wyróżniającym się wśród innych, żywych cmentarzy dla pasażerów. To część bezimiennej natury, dlatego mowa ta nic nie wyraża, pozostaje zamknięta w przestrzeni niedostępnej mówiącemu. Zaświatem osiedlających się w pustce istnień. Zaświatem skończonej i obojętnej historii. Odległy fragment czegoś, co odchodzi, bezgłośnie, odkryte przypadkowo, zachowane dla nikogo. Groby są jak wyrazy w moim liście do Adolfa, czekają. Po skończonym spacerze jestem wyczerpana. Siadam w fotelu i patrzę. Widzę wyraźnie, jesteśmy niezdolni do poznania czegokolwiek, a przecież musimy działać. Ustanowiliśmy więc reguły. Moją pierwszą, podstawową regułą życia jest czekanie. Z drugiej strony, list, który nie doszedł, o którym nie wiem czy został napisany, traci sens. Mówi o tym zasada doświadczenia,  jeśli coś przeczy tej zasadzie, musi zostać wyeliminowane, nie można uratować hipotezy ad hoc. Nagle zrozumiałam, że całe, moje obecne życie sprowadza się do oczekiwania na coś, czego nigdy nie było i nie będzie. Zapałałam nienawiścią do Adolfa Rudzkiego przez którego milczącą postawę straciłam… Właśnie, co? Pogrążona w rozpaczy chciałam zakryć twarz nieistniejącą dłonią. Adolf musi kiedyś przypomnieć sobie o moim nieistnieniu i wreszcie napisać ten list.




Żaneta Żenada (Rafał Kwiatkowski) ? Miejsce zamieszkania Bialoblott, ur. 1951 r. Bez pretensji do sceny literackiej. Żyje na uboczu. Czasami wchodzi do pustego kościoła. Modli się o spokój, choć dawno straciła wiarę. Bezrobotna. Otrzymuje stałą rentę inwalidzką, straciła rękę przy pracy. Uprawia, zapomniany dziś, ogródek sztuki epistolarnej.