1.
No trudno, ten szkic raczej nie dołączy do grupy mniej lub bardziej wiwatujących (a niekiedy skowyczących w w niebiosa) głosów krytyki, przyjmującej debiut Ewy Berent sprzed dwóch lat (?Portret?, Olsztyn 2008) w charakterze literackiego wydarzenia. (M.in. niezawodny Igor Stokfiszewski: Rdza jest powieścią wybitną). Taryfy ulgowej dla tej książki, o której ostatnio sobie przypomniałem, nie będzie. Jako samozwańczy damski bokser polskiej krytyki literackiej temu debiutowi mówię stanowcze, szowinistyczne i Chandlerowskie: żegnaj, laleczko.
Zapuśćmy tzw. żurawia w siatkę tekstu. Zostałam zredukowana do cipki, ale to nie o cipkę chodziło, tylko o poniżenie, o wstyd i nienawiść tak silne, że pozbawiające mnie czucia. I zgoda: kategoria redukcji dobrze określa technikę pisarską debiutu Berent. Spójrzmy choćby na taką na przykład scenkę. Wolałam, jak pieprzył mnie od tyłu. Było w tym coś tak zwierzęcego i tak głęboko nieludzkiego, że nie potrafiłam się temu oprzeć (s.47). Ok. W porządku. Idziemy dalej. Na tej samej stronie: Czasem brał mnie od tyłu, ale musiałam wtedy cały czas opierać się rękami o ścianę, żeby nie uderzyć głową w beton. Leciutkie podobieństwo da się zauważyć, prawda? Takie małe déj? vu? Wobec tego: huzia!, na tym się nie kończy, bowiem do tej samej stronicy doklejmy jeszcze jeden epizodzik in flagranti: Niekiedy ryzykowaliśmy seks na podłodze. Kładłam się wtedy na podartych pudłach i obejmowałam udami biodra Rafała. Bolał mnie kręgosłup ocierający się rytmicznie o twardą i szorstką powierzchnię. Oczy zachodziły łzami, a ciało nie mogło się zdecydować, czy ciche, urywane jęki są spełnieniem rozkoszy, czy błaganiem o litość, świadectwem nieskończonego cierpienia. Cięcie. Zmiana dekoracji. Rączki na kołderce.
W takiej konwencji Ewa Berent się porusza. I wraz z nią ? jej bohaterka. I OK, wilcze jej prawo; ta nasza psiapsiółka licentia poetica, niech nam żyje, żyje nam. Nie będziemy nikogo lustrować, słowo harcerza. Bo wierzcie lub nie ? przytaczając te kilka powyższych momentów, nie zamierzam dawać upustu swym voyeurystycznym dewiacjom, perwersyjnym występkom, nie chcę uprawiać recenzenckiego podglądactwa. Te wyimki posłużą nam do sklejenia prowizorycznego modelu Rdzy. Umówmy się ponadto: nie zamierzam czynić tu krytycznoliterackiej hiperwentylacji, święcie się oburzać, że to skandal, że to gruby nietakt; że niespecjalnie przecież przystoi pisać o waginach i tychże (łomatko!) penetracji; że to całe nagromadzenie wulgarnych treści i ohydnych sformułowań = obscena, bluźnierstwo + sodomia i gomoria. Ale tak się składa, że autorka Rdzy zdaje się mieć na podorędziu wyłącznie ten przestarzały patent, wciąż ten jeden chwyt pisarski na końcu języka. Stare porzekadło, gdzie bowiem pisarz nie może, tam scenę łóżkową, hyc, wyciągnie z melonika. I Ewa Berent, co by nie mówić, uraczyła nas tym, by tak rzec, materiałem ? wcale szczodrze. Ale o tym jeszcze powiemy.
2.
Rdza jest powieścią dla krytyków wymarzoną. Zaprojektowaną dla recenzenta raczej z czymś przychodzącego, pragnącego się ujawnić, własnym światopoglądem w oczy sypnąć, siebie wstrzyknąć ? aniżeli trzymać się kurczowo podsyłanych przez autorkę tropów i na ich podstawie budować wywód. Tak, można rzec, że tym sposobem Rdza to powieść raczej dla krytyków, niż czytelników w cywilu. Ba! Konkretnie: dla krytyków zorientowanych na swój własny (autotematyczny, metakrytyczny) coming out, gdzie istotą jest przede wszystkim osadzenie książki w pewnym kontekście (np. filozoficznym/ ideologicznym/ światopoglądowym); gdzie walor literacki omawianego dzieła praktycznie jest ignorowany, skoro to środek, a nie cel wypowiedzi. I okazuje się, że można ładnie takim sposobem całkiem daleko odlecieć. Oderwać się od rzeczywistości tekstu. Takoż i odlecieli.
Kto mianowicie? Choćby wspomniany Stokfiszewski, sytuujący tę książkę w grupie literackich krytyk modernizacji systemowej neoliberalizmu: Jeśli więc Rdza stawia przed nami wyzwanie rekonstrukcji istniejących sposobów radzenia sobie z cierpieniem jako cechą życia indywidualnego i zbiorowego, każe przenieść akcenty z akceptacji wewnętrznych konfliktów wpisanych w płynność podmiotową na poszukiwanie nowego uniwersalnego kodeksu oraz odejście od polityki kulturowych tożsamości ku bio-polityce, włączającej do naszego wspólnotowego życia języki emocji, zmysłowości i cielesności, a ?wszystko po to, żeby zacząć w pełnym słońcu od nowa?. Albo Iga Noszczyk, objaśniająca symbolikę tegoż słońca: Pozostaje ono symbolem płodności, tworzenia, kreacji, jednak jest to kreacja równie perwersyjna jak projekt tożsamościowy masochistki. Płowa bestia przemienia się w rycerza słońca, który pragnie narodzin w jego palącym blasku (czyżby i Feniksa miała tu Berent na myśli?), a cielesność myśli, wyczytywana na marginesach Tako rzecze Zaratustra, staje się ostentacyjna i wszechogarniająca. OK. Respekt. Całkiem nieźle. Ale tak łatwo spławić się nie damy.
Bowiem w ten sposób stajemy przed kwestią fundamentalną. Przed problemem doprawdy doniosłym, który należy wyrazić pytaniem: Dlaczego wciskanego kitu jest tak dużo?[1] Jak bowiem powiada klasyk: Chodzi tu o coś znacznie więcej niż tylko jednorazowe wciśnięcie kitu; mowa o całym programie wciskania kitu, zakrojonym na m i a r ę a k t u a l n y c h p o t r z e b[2]. Owszem, dowieść można Wszystkiego, o Wszystkim, na dodatek za pomocą Czegokolwiek i w Jakimkolwiek celu ? dowodem recepcja Rdzy, którą charakteryzuje taktyka siłowego urabiania literatury w mundurek takiej czy innej ideologii, wyznawanej przez takiego czy innego krytyka(czkę). Skoro więc ów uniform leży zgrabnie, skoro to, proszę wybaczyć, ideologiczne wdzianko prezentuje się cudnie, mieni się, lśni nam pysznie ? to czego chcieć więcej? O co nam idzie? W odpowiedzi powiem tyle: będzie to dobry moment, żeby przejść do kontry.
3.
Fakt, trzeba przyznać, że jest to pomyślane z rozmachem. Z nonszalancją. Ale czy coś przy okazji nam umknęło? Jakiś drobiazg niewinny? Chyba tak. I to rzecz wcale nie bez znaczenia. Sądzę bowiem, że tym sposobem pomijamy wcale ważki, acz i niepozorny ździebko fakt: ocenę tzw. dzieła literackiego. Wynika to z tego prostego faktu, że Stokfiszewski i Noszczyk podeszli do Rdzy pretekstowo. A czytając tę książkę jako asumpt, odskocznię umożliwiającą poruszanie się w obrębie wcześniej przygotowanego dyskursu, uczynili z tej powieści obiekt do krojenia, przedmiot doświadczalny, zdolny przyjąć każdą optykę wywodu. Zamiast poczciwego bildungsroman mamy więc (czytając ?Rdzę? Stokfiszewskim albo Noszczyk) ?projekt tożsamościowy?. Lub ?płynność podmiotową?.
Z pomocą przychodzi też niejaki Lacan: Nawet wtedy, gdy bohaterka zupełnie oddaje się władzy fallusa, nadal panuje nad opowieścią o tym poddaniu (Noszczyk). Recenzent Krytyki Politycznej zawędrował zaś do bio-polityki, ku której w jego mniemaniu książka Berent grawituje. I wydaje się, że zbiór możliwości interpretacyjnych byłby w ten sposób nieograniczony. Ba, nieskończony! Szkopuł w tym, że jedna nieznośna kwestia pozostaje mimo wszystko na rzeczy ? jak w Kalibrze 44: wynik, doktorku, wynik, jaki jest wynik? A werdykt, listen to me, bracia miła (jakby rzekł dziś anonim z Lamentu Świętkorzyskiego), nie zachwyca. Nie wykręca facjaty w ekstatycznym grymasie. Nie wbija w ścianę jak cios Silnego z Masłowskiej. O Witkiewiczowskim wybebeszaniu nie pomnę. ?Rdza? bowiem nie wypaliła, czy lepiej: nie skaziła mojego krwiobiegu opiłkami swemi. Także dlatego, że została wypchana watą, a nie laskami dynamitu[3].
Przyczyn jest co najmniej kilka. O niektórych już nadmieniałem. Od pierwszej nie uciekniemy: wyczerpująca obsesja seksu ? dominacja i degradacja przez cielesność, dla jej samej (czystej/nieczystej, parafrazując Colette) lepkiej obecności. Dla chwytliwości i uspójnienia struktury książki ? w ramach poszukiwania najodpowiedniejszego dla niej spoiwa. Ewa Berent w tym celu zainwestowała w seksualność; na dodatek utopiła w tym, by tak rzec, całkiem ładną sumkę. Mniejsza o walutę. Ale przypatrzmy się jeszcze na moment fabule ?Rdzy?.
Otóż bezimienna bohaterka za swe rozbuchanie, za transgresję zakazaną w rodzinnym domu (o charakterze stereotypowo drobnomieszczańskim) zostaje przeniesiona na wieś, do ciotki. Nie bez powodu zostałam wysłana na wieś, która, zdaniem rodziców, była naiwna i delikatna. Tam swój, by tak rzec, rytuał inicjacyjny odbywać będzie z Rafałem, przygodnym partnerem (?na tyłach stodoły?) i Julką między kościelnymi ławkami (ach, ta profanacja!). Wieś pogrążona w świeżym powietrzu miała w sobie coś nieświadomego, co prawdopodobnie przetrwało całe wieki w stanie nienaruszonym i gdy tylko tam przyjadę, zostanę przeniesiona w dawne, cudowne czasy, uleczona szybciej i pewniej niż byłby to w stanie zrobić jakikolwiek, najbardziej nawet wymyślny, specyfik.
W porządku, zapowiada się z pozoru całkiem nieźle. Akt ekscesu. Homoerotyczne inklinacje. Stygmatyzacja. Wykluczenie z centrum/ wkluczenie w peryferia. Konstruowanie tożsamości/ inicjacja. Upodmiotowienie ufundowane na upokorzeniu. Finalne złamanie prawa. I tak dalej. I jeszcze. Mając taki zestaw słów-kluczy moglibyśmy zbudować z marszu wcale sympatyczną interpretację krytyczną podbudowaną np. filozoficznie, gdyby się uprzeć. Ale tym razem oprzemy się pokusie ideologicznej mowy-waty, i skoncentrujemy całą uwagę na wychwytywaniu szczelin w tym, co dla nas mimo wszystko najważniejsze: chwyćmy ten tekst za cojones (nawet jeżeli on, tekst, jak i Polska nasza ? jest kobietą).
4.
Zdumiewający jest pewien mechanizm: pani pokaże język, pani Berent. Pani nigdzie nie ucieka. Tak jest: język. Obranie takiego kursu języka (operującego wyłącznie skrajnymi rejestrami w opisywaniu stanów wewnętrznych wprowadzanych postaci), jak sądzę, miało za zadanie, że tak powiem, uwydatnić i spenetrować budzący się projekt tożsamościowy bohaterki. Miało artykułować transgresje, jakich doświadcza ona nie tyle poprzez konkretny akt inicjacji, co w wyniku głębszych przeświadczeń egzystencjalnych. Jeżeli tak, trzeba przyznać, że efekt jest, jak to mówią, zupełnie nieadekwatny do zamierzonego, bowiem ? jak wspominałem na początku tej wprawki ? technikę pisarską zastosowaną w ?Rdzy? określa kategoria redukcji; redukcji przekształcającej potencjał krytyczny tej powieści w mowę-trawę.
Zredukowaniu podlega zwłaszcza opis refleksji/portretów psychologicznych bohaterki o wyjątkowo ograniczonych, jak się okazuje, możliwościach w artykulacji stanów psychicznych, w których w danym momencie się znajduje. A znajduje się wyłącznie w kredowym kole doświadczeń skrajnie negatywnych. Przerażenie. Wola upokorzenia i zadawania upokorzeń. Nieprzerwane usiłowanie zdobycia mistrzostwa w transgresji, jasne, zwłaszcza seksualnej ? na tych osiach się opieramy. Bez żadnej asekuracji i bez żadnego pomiędzy. Bez dystansu. Berent swoją powieścią chce najwyraźniej wskrzesić ducha Ireny Krzywickiej, wielokrotnej mistrzyni w biatlonie skandalizowania, zapominając przy okazji, że od międzywojnia wymieniliśmy zbyt wiele narracji (Przemysław Czapliński!), by wciąż bawić się w imperatyw skandalu, w seks podbudowany egzaltowaną metafizyką perwersji, artykułowanej młodopolszczyzną czy występku, zorientowanego niby demaskatorsko, a jednocześnie pozbawionego światopoglądowego kośćca zdolnego utrzymać konstrukcję całej tej gmatwaniny na równych nogach.
A jeżeli taki był zamysł? ? zapytacie. Jeśli żadnego pomiędzy być nie powinno? Jeżeli do takiej redukcji właśnie zmierzała autorka ? a ja, głuptas, kiep i abderyta, kompromituję się niniejszym, i nie dostrzegam w tym maestrii? Cóż, zapewne, ale tymczasowo zamiast maestrii ? rozbraja niżej podpisanego emocjonalna bombastyczność, owocująca nieplanowanym wpadnięciem w wilczy dół zastawiony przez taką jedną, może ją znacie, perfidną szkaradę: Niezamierzoną Groteskę. Przenikał mnie niepokój, najgorszy rodzaj lęku, który nie atakuje z pełną siłą, zapierając dech w piersiach, ani nie pojawia się w chwili, kiedy można się go spodziewać, ale przychodzi niezauważony, nieproszony, rozsiada się gdzieś wokół, mruczy jednostajnie każąc mieć się ciągle na baczności, nie wiadomo właściwie przed czym i dlaczego. Przekartkowuję na oślep ? i spotykam ją znowu: Nocami słyszałam chrzęst tej krwi przyciskającej się przez chropowate, srebrzyste jak stal tętnice. Ponownie na chybił-tafił ? i znów to samo, nie uwolnię się od tej jędzy ? wszystko ?pachnące zbrodnią?, ?wykrzywione od płaczu?, od ?perfidnej zemsty?, ?wpadające w wir ledwo dostrzegalnych gestów?. I przewijające się leniwie w ciężkim zapachu tłustych placków ziemniaczanych[4].
Reasumując. W Rdzy autorka postawiła va banque na Bataille?a, z którego wyciska ostatnie soki, wyciska, i wycisnąć nie może. Z pozornego obrazoburstwa; z tej zawziętej seksualizacji przedstawianego świata ? która czyni zbyt mało, by ją wziąć na serio, ponieważ na zawsze pozostaje g e s t e m. Ze skoku barbarzyńcy, który poczuł, że chwyci boga za rogi, że wreszcie stał się niegrzeczny, że nabroi w końcu ? a okazuje się birbantem, którego gest jest pusty i infantylny jak diabli, ponieważ ślepo brany, przedsiębrany w pełni na serio, traci przypisywaną mu właściwość. Jak się okazuje, autorka ?Rdzy? tej lekcji nie odrobiła. Ze swym debiutanckim za-rdzewiałym kajecikiem w rękach ? jak Gombrowicz z gębą ? zwiewa w siną dal. I tyle ją widzieli.
I być może dlatego na usta się ciśnie patriarchalna znieczulica. Neoliberalna obojętność. I seksistowskie: żegnaj, laleczko. Ale to akurat rzecze Chandler. Bo przecież nie ja.
Grzegorz Czekański
Ewa Berent, Rdza, Olsztyn 2008.
[1] Harry H. Frankfurt, O wciskaniu kitu, Warszawa 2008, s. 72.
[2] Tamże, s.60, podkr. moje ? G.C.
[3] Applause za przepiękne metafory. Repeat! Applause!
[4] Oops! Przeholowałeś, Czekański! Bez kitu!
dobre, i zdjęcie i tekst na górze, ho ho!