Nikon i Leica, Lamborghini pełne rudych maków, kremówka z Wadowic ? sporo w tej książce językowego gadżeciarstwa, ale jeszcze więcej w niej emocji, a mówiąc jaśniej, uczuć do różnych przedstawicieli płci dominującej (bo w tym wypadku w tych sprawach nie ma mowy o parytetach). Napisane jest to tak, że z dużą dozą prawdopodobieństwa zasadności takich podejrzeń można domniemywać, a właściwie być niemal pewnym, że biografizm i kategoria szczerości odgrywały sporą rolę w założeniach i przy doborze materiału w czasie powstawania tej książki. W dodatku często mówi się w niej ja, zwracając się bezpośrednio do jakiegoś (nieznanego nam, wcale nie stałego) ty, epatuje się czytelnika powabnym złożeniem my, z tym że czytelnik do tego my włączony nie bywa. Wszystko co do tej pory napisałem przemawia raczej przeciwko tej książce, ale chciałbym jednak zwrócić na nią Państwa uwagę. Z kilku powodów, ale przede wszystkim dlatego, że jest po prostu dobrze napisana i dobrze zredagowana.
Zacznijmy od tego, że nie jest to zbiór wierszy, jest to konsekwentnie prowadzona historia. Wyobrażam sobie, że może jeszcze ciekawsza byłaby jako powieść, odważna powieść obyczajowa z wielkim światem i bardzo ciekawymi ludźmi, wyłaniającymi się na pierwszy plan w kolejnych epizodach. Albo nawet film, w którym aż kipi od emocji, dużych zbliżeń, kolorów, krajobrazów za oknami hotelowych pokoi, gwałtownych zwrotów miłosnej akcji, wielkich scen dla jakiejś nierozmienionej jeszcze na drobne, utalentowanej, pięknej (choć trochę w subtelny sposób) i poważnie podchodzącej do zawodu aktorki. Proponuję od razu Karolinę Gruszkę, a role męskie niech już Państwo obsadzą sobie sami (tylko, proszę, jeśli to możliwe, bez tych wielkich aktorów z Krakowa).
Cóż to za historia? Postaram się pokrótce zaznaczyć najważniejsze sceny. Wszystko żyje po to, żeby być na zdjęciach. Zaczynamy od oceny punku wyjścia. Taki jest świat i nikt nie zamierza w tej historii z nim walczyć. Konstatacja (ciśnienia istnienia w mediach) jest trochę podszyta smutkiem i lekką ironią, ale przyjmuje się ten stan rzeczy i dostosowuje do niego, wszak chce się żyć w pełni i to wspomniane już lamborghini (traktowane jako symbol ale też jako sceneria lub konieczny rekwizyt) ma to życie uświetniać, ubarwiać, sprawiać, żeby było przyjemne, choć życie ma się toczyć (tyle że w fajnym wózku) w zupełnie innym planie, ma być wypełnione tym, co dla podmiotki lirycznej najważniejsze, emocją, akceptacją, dziewczyńskimi porywami ? miłosną talią samych asów (bo każda miłość jest naprawdę miłością tylko wtedy, kiedy za każdym razem jest pierwsza, czyli inna, nieporównywalna z niczym doświadczanym dotąd). Chłopcy lubią z mąki/ moją duszę płytką jak wydma. Czemu chłopcy, nie chłopiec, już wiadomo. Miłość nie może się kończyć, bo stan bez miłości jest okropny, trudny do zniesienia (ale temu poświęca się uwagę w innej partii książki). Do tego potrzebne jest mnożenie bodźców. Mnożenie dostarczycieli bodźców. Mnożenie w sobie (dzięki nim) miejsca na miłość. Żeby zdołać tego wszystkiego jak najwięcej w sobie pomieścić. Ważniejsza w tym zdaniu jest ta dusza z mąki, niezmiernie delikatna w dotyku (pamiętają Państwo taką wielce sugestywną scenę z opowiadania zamykającego Słynne i świetne Grzebalskiego, gdzie bohater dotyka Zuzannę w pewne wydepilowane miejsce, gładkie właśnie, jakby było posypane mąką?), ale także niezmiernie krucha w obejściu, dusza z którą należy się obchodzić w szczególny sposób, żeby jej nie unicestwić, nie rozsypać, nie zepsuć. Jej cecha płytka jak wydma to już głównie przewrotność, na szczęście wciąż obecna w tych wierszach, takie nienachalne zaznaczanie dystansu, jaki jednak istnieje między autorką a osobą mówiącą w wierszu. Z tak zarysowaną duszą akcja może nabierać rumieńców. Rano mam ślad na skórze. Bo miłość jest wielka, totalna, obejmująca wszystko, podporządkowująca sobie wszystko. Miłość znaczy ? w obu znaczeniach tego słowa. Ma być równie intensywna w sferze duszy z mąki i w sferze ciała, tak na nią podatnego. Czyli we wszystkich interesujących sferach. Dla innych niewiele tu miejsca.
Przystaw mnie do światła/ i skalecz mi język. Kolejny stopień tej historii. Miłość ma zmieniać, udoskonalać, jest religią i jej celebrowanie zbliża do doskonałości, czyli do stanu intensywnego odczuwania szczęścia, tak intensywnego, że to może aż boleć, i ma realny wpływ na bazę, na imponderabilia, czyli w przypadku poety (poetki) nawet na język. Oczywiście, nie obywa się to bez skutków ubocznych. Z diagnozą ?wyczerpanie & wyniszczenie?/ trafiłam na oddział wiosny. Szybkie, intensywne życie toczone między zdjęciami i uczuciami nie obywa się bez konsekwencji. Zaczyna się kolejny ważny w poezji autorki motyw, motyw snu. Tu się nie tylko nabiera sił, tu życie nabiera nowych smaków, nowych znaczeń, nowego wymiaru, wciąż nowego wymiaru. To jest bardzo charakterystyczna cecha tych wierszy, dążenie do ciągłej zmiany, nie dlatego, że teraz jest źle, tylko wszystko ma wciąż wydarzać się na nowo, mają po sobie następować kolejne i kolejne święta. Szkoda czasu na dni powszednie. Nawet w sytuacjach banalnych szuka się ich odświętnej strony, czyli głównie kontaktu (duchowego i fizycznego) z innym człowiekiem ? na krzesłach w poczekalniach/ lubię siadać po kimś, kto mi zliże cukier/ z łyżek obojczyków. Brak kontaktu jest straszny, kontakt jest zbawienny ? Kiedy do mnie mówisz, rozdaję światło/ i można mną leczyć.
Żeby nie było zbyt pięknie, niestety, równie silna jak miłość jest jej dopełnienie. Trzeba płacić równie dużo, ile się zyskuje. Zazdrość. Więc jaki masz smak w ustach,/ co teraz robisz i czemu nie ze mną? Pojawia się również tęsknota za czymś stałym (i stale silnie absorbującym) ? oswoić/ twoje nałogi, zostać jednym z nich. Ale tak, żeby nie tracić wysokiego napięcia w planie somatycznym (Moje włosy pachną prażonym cukrem,/ kiedy zbliżasz się zabobonnym krokiem). Ale też żeby wszystko odbywało się wciąż w wymiarze niemal religijnym ? Opuszki/ twoich palców zachwyciły mnie,/ jak mówi psalm. I ma się to odbywać w tak wysokim rejestrze, żeby samej udało się zostać psalmistką (jeśli chcesz wiedzieć/ który ? pocałuj mnie). W ten sposób poezja, religia i miłość stają się jednym. Uniesienie staje się uniesieniem wyższego rodzaju ? na zasadzie zasadniczej części mszy świętej. W ten, iście mistyczny, uświęcający sposób, ustanawia się samowystarczalność kochanków, istniejących chwilami zupełnie poza światem, niepotrzebujących reszty świata do niczego, znika nawet ta niemal równie silna potrzeba pojawiania się na zdjęciach, jak w wierszu ?fleszmob? (dzień dniem bez nas zróbmy./ Bez nas się obejdą). Pojawiają się skala mikroskopijna, bardzo intymne i sugestywne poczucia spełnienia, swoista doskonałość uprawomocnionej w ten sposób egzystencji, jak w wierszu ?zamieszkać w katedrze? (zaułku twojego płuca/ trąbce eustachiusza,/ szyszynce).
Żeby nie komplikować ponad miarę, pominąłem tutaj szereg dobrze spreparowanych zwrotów akcji. Chwil całkowitego rozstrojenia (Kto mnie dotknie/ ten zniszczy), zresztą książka nie kończy się dobrze, bo nie może się dobrze kończyć. W tej dyscyplinie wzburzone wody zawsze w naturalny sposób dążą do uspokojenia, bo to są sztormy na zamkniętym akwenie i żeby nieustannie zachwycać bądź niszczyć, muszą mieć zawsze zdecydowany napęd z zewnątrz. Miłość istnieje z nadania świata, a nie odwrotnie, jak mniemają czasem ludzie na nią chorzy. Przypomina mi się tutaj szereg książek zajętych nią bez reszty, jakich literatura nam nie szczędziła, można nawet mówić o daleko idącym nadmiarze, i jeśli to była literatura coś warta, to trzeba to uczciwie przyznać, koniec był zwykle smutny, czasami tragiczny. Ta książka jest nieco odmienna, na wskroś nowoczesna, w tej książce nawet na smutnym końcu pojawia się nadzieja. Za wiecznie otwartą furtką, za ciągłą gotowością wciąż czeka ten błogosławiony stan.
?Nikon i Leica? nie byłby tomem tak ciekawym, gdyby nie to, że jest to również książka o pisaniu wierszy. Właściwie motyw ten jest nieustannie obecny i przeplatanie się (przepychanie) tych dwóch głównych wątków nadaje mu dodatkowej, smakowitej wartości. Tylko kiedy piszę moja głowa jest lampą. Czyli widzimy tu wyraźne mrugnięcie. Tu się pisze książkę o miłości, a nie tak po dziewczyńsku kocha. Tu się ciężko pracuje. Tu się wplata cudze motywy, gra z innymi autorami, puszcza oko. Tu się na zimno i gorąco opracowuje (a właściwie odświeża) na żywym materiale jeden z najważniejszych wątków kultury i w ogóle ludzkości. Dla mnie te partie książki są nie do przecenienia, choć łatwo wśród tych afektywnych gradobić ich nie zauważyć. Tu autorka, Agnieszka Wolny-Hamkało, pokazuje swój kunszt, pracowitość i daleko idącą przemyślność. To jest dla mnie najważniejszy stempel tej książki, to ją uniwersalizuje i zachęca do wnikliwszych badań nad tak bezwstydnie rozłożonym przed nami intymnym materiale. Cierpki zapalnik pod językiem. Ten motyw pojawiał się już we wcześniejszych książkach wrocławskiej poetki (wszyscy mamy krótkie lonty), płacenie za wiersz, płacenie ciężką walutą, ale to dla niej typowe, wątki lubią u niej przeskakiwać z książki do książki, nawet jeśli chodzi o sny, temat wydawałoby się już przez autorkę wyeksploatowany w poprzednich tomach. W tym, najnowszym, dochodzi na wszystkich tych polach do realizacji najbardziej udanej, przemyślanej i najlepiej przeprowadzonej.
Jacek Bierut
Agnieszka Wolny-Hamkało, Nikon i Leica, WBPiCAK, Poznań 2010.