Rozmowa z Julią Fiedorczuk o tłumaczeniach Laury Riding
Jacek Bierut: Julio, nie mam wątpliwości, że jesteś z wielu względów najwłaściwszą osobą, żeby tłumaczyć Laurę (Riding) Jackson na polski. Mam jednak wątpliwości, czy Riding byłaby z tego zadowolona. I nie chodzi mi teraz o jakość przekładu, ale o sam fakt tłumaczenia. Była dość apodyktyczna i surowa dla swoich czytelników. Aż trudno sobie wyobrazić jej wymagania względem tłumacza. Miałaś to na uwadze podczas pracy?
Julia Fiedorczuk: Tak. Mój pierwszy kontakt z poezją Riding to lata dziewięćdziesiąte, ale pierwsze próby przełożenia jej tekstów na polski podjęłam już na początku dwudziestego pierwszego wieku, w czasie, kiedy pracowałam nad pracą doktorską w całości poświęconą jej pisarstwu. Udało mi się wtedy poznać grupę osób, którym (Riding) Jackson (zmarła w 1991 roku) powierzyła pieczę nad swoją spuścizną literacką. To byli wierni czytelnicy jej wierszy, prozy, eseistyki, wszystkiego, co napisała. Mieszkałam wtedy chwilowo w Stanach Zjednoczonych i miałam konktakt z wieloma interesującymi postaciami reprezentującymi zarówno świat akademicki, jak i kręgi bardziej awangardowe. Szybko się zorientowałam, że wśród znajomych literatów ludzie od (Riding) Jackson mają opinię niezwykle trudnych – uważano ich właściwie za sektę. Dość szybko udało mi się jednak zdobyć ich zaufanie. Wkróce zresztą zrozumiałam, na czym cała ta trudność polega: Laurze (Riding) Jackson, a potem osobom dbającym o los jej tekstów, zależało na tym, żeby czytano te teksty na ich własnych warunkach – uważnie i z pokorą. Nie dla skandalu. Nie dla poparcia jakiegoś aktualnie obowiązującego dyskursu krytycznoliterackiego albo filozoficznego. (Riding) Jackson nie chciała, żeby jej twórczość stanowiła „egzemplum” jakiegoś stylu pisania. Nie chciała być traktowana jako kuriozum (na przykład dlatego, że była jedną z niewielu kobiet-awangardzistek). Pragnęła, żeby z szacunkiem, bez uprzedzeń, z otwartą głową czytać słowa, które zapisywała z przeświadczeniem, że tylko w ten sposób może spotkać się z innymi ludźmi – i głęboko wierząc że zdobyła dostęp do takiego poziomu egzystencji, który można uznać za prawdziwy. Tak właśnie starałam się traktować jej pisanie: nie jako odskocznię dla moich własnych popisów, ale jako coś, co ma rację bytu samo w sobie.
J.B. Trzeba przyznać, że wciąż ma rację bytu, jak mówisz, samo w sobie. Jak to oceniasz, na czym według Ciebie polega siła tych tekstów? Od 1933, kiedy (o ile wiem) Laura (Riding) Jackson ostatecznie porzuciła pisanie tekstów literackich, minęły epoki, a jednak nadal wydają się one świeże i ?współczesne?. Formalnie i mentalnie.
J. F. Ezra Pound powiedział kiedyś: „literature is news that stays news”. Jeśli coś jest literaturą z prawdziwego zdarzenia, a nie, powiedzmy, publicystyką, ma szansę oprzeć się tak zwanej „próbie czasu”. (Riding) Jackson pisze o kwestiach najbardziej fundamentalnych: co to znaczy być, na ziemi, w czasie, człowiekiem, czyli mężczyzną albo kobietą. Bardzo poważnie traktuje dar języka. Słowa są w jej przekonaniu jedynym materiałem, z którego ludzie mogą zbudować sobie wspólny dom, ponieważ słowa ze swojej natury są wspólne. Albo jeszcze inaczej: tylko przy pomocy słów – tylko poprzez opowieść – możemy wrócić do domu, w którym od zawsze, nieświadomi prawdy, każdy na swój sposób zaślepiony, mieszkaliśmy. Nikt nie traktował pisania bardziej serio, niż (Riding) Jackson. Nie może w literaturze zaistnieć projekt bardziej fundamentalny niż ten, który polega na próbie bezpiecznego doprowadzenia wszystkich ludzi do ich duchowego domu – Riding rozumie, czym jest samo sedno tego dziwnego zajęcia, zwanego pisaniem – i jestem przekonana, że jest to zrozumienie głębsze, niż w przypadku wszelkiego rodzaju rewolucyjnych ruchów awangardowych, które proponowały przede wszystkim zniszczenie i rozmaite formy przemocy (choćby i boskiej). Riding pisze: anarchia nie wystarczy. Trzeba troski, gościnności, otwarcia, daru.
To, co nazywasz formą, jest pochodną jej całkowitego oddania sprawie fundamentalnej. Służenie tej sprawie jest tożsame z pisaniem, a pisanie to wierność słowom, temu, co wspólne, czyli – prawdzie.
J.B. I dochodzimy do kwestii, która mnie bardzo zajmuje, do świadomej decyzji porzucenia tego dziwnego zajęcia ? zwanego pisaniem. Ostatni jej tom wierszy i krótkich próz nosi tytuł Poet: A Lying Word. Kategorie kłamstwa i prawdy w literaturze wydają się w jej pisaniu i w decyzji o zaprzestaniu pisania bardzo istotne. Przestała wierzyć w transgresyjne funkcje literatury, w możliwość budowania za jej pomocą jakiejś wspólnej platformy współistnienia? Dlaczego przestała pisać i zajęła się uprawą cytrusów? Dlaczego długo nie zgadzała się nawet na przedruki swoich starych rzeczy?
J.F. Ach, to jest bardzo słynna historia, często mówi się o tym, że (Riding) Jackson porzuciła literaturę, albo nawet, że „zamilkła”. Sęk jednak w tym, że ona nie przestała pisać, a właściwie – powiem tak, jak ona by wolała – nie przestała mówić. Zaprzestała uprawiania pewnych gatunków literackich, takich jak wiersze czy opowiadania, bo doszła do wniosku, że takie pisanie służy tylko rozwojowi tych gatunków sztuki – a nie uobecnianiu się prawdy. Zawiodła się na poezji, kiedy odkryła, że poezja w ostatecznym rozrachunku służy tylko samej sobie – poezja nie jest, jak to pięknie nazwałeś, „wspólną platformą współistnienia” – jest raczej domeną idiosynkrazji, czyli cechy, która była dla (Riding) Jackson zasadniczo tożsama z męskością. Ponadto Riding nienajlepiej znosiła funkcjonowanie w „środowisku” literackim. Irytowały ją wszelkiego rodzaju etykietki („feministka”, „muza Roberta Gravesa”, „awangardzistka”, czy – last but not least – „czarownica”), chciała być czytana, a nie – klasyfikowana. Dlatego wycofała się. Pozwalała czasem przedrukowywać swoje stare teksty (zdaje mi się, że od początku lat sześćdziesiątych) ale nie w antologiach i tylko pod warunkiem, że wolno jej będzie dołączyć do nich odautorski komentarz.
Po „zerwaniu” z literaturą (Riding) Jackson zajęła się jeszcze intensywniejszą pracą nad „mówieniem”. Chciała sięgnąć samych fundamentów języka, napisać nowy słownik, który objaśniałby znaczenia słów nie w odniesieniu do innych słów, ale w odniesieniu do najbardziej podstawowych faktów ludzkiej egzystencji. Słownik nigdy nie ujrzał światła dziennego, ale ślady tej pracy pozostały, rozproszone po rozmaitych pismach, które (Riding) Jackson po sobie zostawiła. Są to rzeczy, które dopiero teraz stopniowo ukazują się drukiem. Zacytuję dla przykładu definicję słowa „anioł” adresowaną do dziecka: „Istota, która jest samą dobrocią, której ja jest całkowicie dobre i która nie ma żadnego innego ja; to znaczy, istota, która przez cały czas jest swoim lepszym ja”.
Skądinąd, uprawa cytrusów Laury i Schuylera Jacksonów to ciekawa sprawa – z dzisiejszej perspektywy możemy powiedzieć, że byli pionierami rolnictwa ekologicznego. Ich dom w Wabasso na Florydzie został niedawno przeniesiony na teren należący do ośrodka badań nad ochroną środowiska. Można go zwiedzać.
J.B. Myśląc o obu książkach, musiałaś wybierać. Między tekstami. Ale także między wczesną, bardzo ciekawą twórczością autorki, a późniejszą, mniej chyba efektowną w pierwszym odbiorze, za to znacznie bardziej zaawansowaną próbą opisania rzeczywistości (rozumianej zresztą w specyficzny sposób). Czym się kierowałaś w wyborach? Jakie były klucze?
J.F. To prawda, wcześniejsza twórczość (Riding) Jackson jest przystępniejsza, głównie chyba ze względu na to, że łatwiej poddaje się terminologii obowiązujących dyskursów krytycznoliterackich. Można o niej mówić: „modernistka”, „eksperymentatorka”, „poetka filozoficzna”. Ale to wszystko, co pisała po 1941 roku (i co stopniowo ukazywało się drukiem począwszy od lat sześćdziesiątych), niezwykle trudno zaklasyfikować gatunkowo. Andrzej Sosnowski, któremu składam w tym miejscu głęboki ukłon wdzięczności za nieocenioną pomoc, jaką okazał mi, kiedy przygotowywałam pierwsze przekłady tekstów Riding (dla Literatury na Świecie), i który jest współautorem przekładu jednego z opowiadań z tomu Korona dla Hansa Andersena, użył kiedyś określenia „quasi-filozoficzne opowiastki”. I to jest poręczne określenie, choć (Riding) Jackson zamordowałaby go, gdyby coś takiego usłyszała, bo jej zdaniem ona nie uprawiała już w tym momencie żadnego gatunku literackiego, a tylko po prostu „mówiła”.
Wybierałam tak, żeby dać w miarę pełny przekrój języków, jakimi (Riding) Jackson posługiwała się na rozmaitych etapach swojej twórczej drogi. Nie ukrywam jednak, że czasami musiałam liczyć się z tym, że niektórych rzeczy po prostu nie umiem przetłumaczyć. Tak było w przypadku niektórych wierszy: tom poetycki („Obroty cudów”) był w zamyśle nieco obszerniejszy, ale musiałam zrezygnować z kilku wierszy, bo okazały się dla mnie za trudne.
J.B. Laura (Riding) Jackson dopracowała się zaskakujących, nierzadko oczyszczających rozwiązań dla wielu tematów i motywów, w jakiś sposób nowych w czasach, kiedy je podejmowała, a dziś mocno obecnych w literaturze, w dyskursie krytycznym, a nawet w powszechnej społecznej świadomości. Jestem ciekaw, co według Ciebie jest dziś u Riding najbardziej aktualne i nośne? Czy nie są to rozumiane bardzo szeroko i zupełnie nie konfrontacyjnie kwestie genderowe?
J.F. Problem płci jest dla (Riding) Jackson absolutnie fundamentalny, to prawda. Już w swoich najwcześniejszych tekstach wyrażała przekonanie, że kobiety, między innymi ze względu na doświadczenie wykluczenia, są w naturalny sposób uprzywilejowane, jeśli chodzi o dostęp do tej sfery istnienia, którą w książce Anarchism is not Enough Laura Riding określała mianem „individual unreal”, czyli „jednostkowej nierzeczywistości”. Jednostkowa, osobista nierzeczywistość jest bliska temu poziomowi istnienia, który (Riding) Jackson określa jako prawdziwy. To bardzo ciekawe, także dlatego, że intuicje (Riding) Jackson pokrywają się w znacznej mierze z odkryciami teorii psychoanalitycznej (mam tu na myśli przede wszystkim Jacquesa Lacana) – według autorki Progress of Stories kobieta nie istnieje tak samo, jak mężczyzna, można wręcz powiedzieć, że ona nie istnieje (ponieważ jej bycie nie jest w pełni podporządkowane organizującej rzeczywistość matrycy symbolicznej), i właśnie dlatego ma lepszy dostęp do prawdy. Jest strażniczką bycia. Jest to wgląd ze wszech miar mistyczny.
Jeśli jednak chodzi o konfrontacyjność lub jej brak, to muszę niestety stwierdzić, że (Riding) Jackson bywała w swoich wypowiedziach bardzo agresywna: znacznie bardziej agrestwna niż, dajmy na to, Twoja aktualna rozmówczyni, chociaż to ona (Twoja rozmówczyni), a nie (Riding) Jackson, chętnie używa w odniesieniu do siebie określenia „feministka”. Ośmielam się wspomnieć o sobie tylko dlatego, że niektóre intuicje (Riding) Jackson podzielam, niemniej jednak sposób ich formułowania jest czasem trudny do zaakceptowania. W tekście, który nosi tytuł „Test” autorka pisze: „poczucie, że ludzkie bycie ma prawo sprawować niezależną władzę nad byciem, mogł[o] zaistnieć tylko jako artykulacj[a] męskiej płci ? mogł[o] znaleźć wyraz tylko w języku przystosowanym do separatystycznej alokacji znaczeniowych wartości zgodnie z podzieloną mentalnością zamieszkującą męską płeć”. (Riding) Jackson oskarża mężczyzn, męską płeć, o wprowadzenie błędu w samo serce ludzkiego bycia – mężczyzna to pomyłka na poziomie ontycznym. (Riding) Jackson utożsamia męskość z miłością własną, ambicją i przywiązaniem do jednostkowego ego. Jej zdaniem mężczyźni nie potrafią dostrzec, w jakim stopniu rzeczywistość, do której przywykliśmy, jest fantazmatyczna, bo rzadko kiedy sięgają wzrokiem poza czubek własnego nosa. I właśnie dlatego organizują rozmaite rewolucje przeciwko tej rzeczywistości – i właśnie dlatego urządzają wojny – bo stać ich tylko na anarchię. Tymczasem transformacja ludzkiej egzystencji prowadząca do prawdy wymaga czegoś więcej niż tylko anarchii. Myślę, że nietrudno odgadnąć, iż to więcej (które aż prosi się o przekład na lacanowskie Encore!) to miłość.
Dla pełnego obrazu sytuacji trzeba z przykrością dodać, że myślenie (Riding) Jackson było bardzo heteronormatywne, aczkolwiek nie z żadnych przyczyn moralnych: wierzyła, że pełne zjednoczenie kobiety i mężczyzny – pełne, to znaczy nie tylko fizyczne, ale także intelektualne i duchowe – jest zapowiedzią tej innej, wewnętrznej, prawdziwej (nie)rzeczywistości. Mówiąc językiem modnej dziś filozofii postsekularnej, udane miłosne spotkanie pomiędzy dwiema płciami byłoby zapowiedzią zbawienia.
J.B. Dziękuję za rozmowę.
Jeśli pani Julia F. dobrze przedstawia myślenie Laury Riding, to myślenie owo jest prymitywnym, totalitarnym przyporządkowaniem całej, ogromnie zróżnicowanej grupy (np. mężczyzn)pod jeden strychulec. Dziś już niemodne, pani Julio!
Trzeba wziąć pod uwagę kontekst, w jakim Riding rozwijała swoje teorie dotyczące płci. Były to czasy awangardy: ludzie tacy jak Pound, Lewis, nie wspominając o szaleńcu Marinettim, pisali otwarcie (nic tu nie wymaga interpretacji), że poezja ma być męska, że powinna zostać oczyszczona z kobiecego rozmemłania, że ma być silna jak broń, która służy do zabijania. W tamtym momencie powiedzieć, że mężczyzna to pomyłka na poziomie ontologicznym, było aktem dużej odwagi.
Riding uważała, że mylą się także walczące feministki, bo zachowują się jak mężczyźni – „męskość” utożsamiona z silnym, walecznym ego, z okrutnym indywidualizmem i solipsyzmem to kategoria dość abstrakcyjna. Nie chodzi o to, że wszyscy żywi mężczyźni, których spotykała na swojej drodze byli właśnie tacy. Ale taka była „męska” (czyli jedynie słuszna) poezja. A jeśli spojrzy się na dzisiejszą poezję, nadal niestety widać, że estetyka modernizmu jest w niej silnie obecna, między innymi pod postacią waloryzowania „męskich” cech literatury. Riding zależało na wydobyciu kobiecości jako pozytywnej wartości. Jednak to, co mówiła, częstokroć ocierało się o arogancję. Mam dystans do jej pisarstwa, ale w jednym absolutnie się z nią utożsamiam – mam głęboko w nosie co jest akurat modne, a co nie. Pozdrawiam!