oi! oi! oi! destroy!

w porze sjesty tynki zastygają. ręka i oko pulsują od ściany do ściany,
pacyfki jątrzą figury stylistyczne. ranne ptaki zaciskają szpony
w geście zemsty

i tak gips rozejdzie się po łokciach. szczypta
języka i jak w lascaux albo alcatraz będę drążyć skałę,
póki obchodzę się tkanką, póki nie wejdę w obieg.



tren dla żarówek stuwatowych

obrazy jak wina fermentują w ciemni. przetworzone, skruszone
w hologram. nocą rozrastają się na skórze skwerów w domy
i latarnie ? cięcia i stany zapalne.

idą za mną aż do kresu przecznicy zardzewiałym wiaduktem.
wyżej nie podskoczysz. chyba że jesteś iskrą wyrzuconą z trakcji.

rano choremu miastu słońce stawia na plecach bańki. do szczelin i studzienek
wpływa rynsztok gęsty jak rtęć. światło odbija się od szkła.
stoję na moście, kręcę w palcach drucik okularów ? mój zapalnik.
pod stopami jak psy kładą się regularne pasma, modlitwy morsem, żar-live.



Kacper Płusa