W kraju, którego obywatele praktycznie nie czytają literatury, zawsze znajdzie się okazja, by o literaturze podyskutować, a przy okazji odrobinę się rozjuszyć, czy zwyczajnie dać o sobie znać. Okazją jest najczęściej historia (TEN kraj ma wiele ran historycznych, leczonych tylko przy użyciu znachorskich metod) lub… kolejne rozliczenie historii. Jednak ostatnio ? dla odmiany ? przyszła kolej na pieniądze.

Kaja Malanowska, która stosunkowo niedawno wkroczyła w rodzimy świat pisarstwa, wyraziła publicznie zdziwienie i żal, kiedy wyszło na jaw, że za rok obecności na rynku księgarskim jej książki, nominowanej do nagrody literackiej Nike (ponoć ?największej? nagrody literackiej w TYM kraju), dostała łącznie sześć tysięcy osiemset złotych za sprzedaż. To wyjdzie jakieś pięćset z hakiem miesięcznie.

Od razu odezwały się głosy piętnujące Malanowską. Że niby ta neofitka literacka histeryzuje, mazgai się, coś sobie ubzdurała, i komu to w ogóle przychodzi do głowy, że z pisania literatury współczesnej można żyć ? w TYM kraju? Żyje się dla pisania, dla literatury raczej. Pisanie to misja, a pieniądze, owszem, mogą się po drodze czasami zdarzyć, ale nikt poważny (a na pewno nie poważny i dojrzały pisarz) nie zwraca uwagi na ten segment rzeczywistości. Taki Joyce, panie? James Joyce!?

Chciałbym tutaj poobracać się trochę w blasku tej słabo istniejącej forsy, tajemniczo znikającej w czarnej dziurze finansów literackich. Tak, interesuje mnie forsa, wręcz ekscytuje całkiem niezdrowo. Natomiast nie interesują mnie agresywne wypowiedzi literackich wyjadaczy, czy opinie i porady osób dobrze już osadzonych w ?polskim gównie? świata literackiego (? propos ?polskiego gówna? ? czy ten film Tymańskiego w końcu wszedł na ekrany?). Przy okazji przypomniało mi się (a może: ?dotarło do mnie?), że w TYM kraju można mówić o artyście, o pisarzu dowolne rzeczy w kontekście artystycznym, pisarskim, (i historycznym oczywiście). Natomiast mówić o artyście, o pisarzu cokolwiek w kontekście ekonomicznym ? to już jest temat tabu.

Mimo że raczej nie odpowiadała mi forma wystąpienia Kai Malanowskiej, w jej manifestacji było coś, co kazało mi stanąć po jej stronie, chociaż z początku nie wiedziałem, dlaczego ta drażniąca naiwność ? może programowa, nie wiem ? tak sobie ze mną pogrywa. Sprawa wyjaśniła się za sprawą jej oponentów, osób dość dobrze ugruntowanych w literackich konstelacjach TEGO kraju.

W gruncie rzeczy, występując z pozycji strażników dość niepojętego, wyobrażonego porządku (pisarstwo jako misja; pisarstwo jako byt bardziej niematerialny, niż osadzony w realiach społeczno-ekonomicznych; zapłatę za trudy pisarskie spowija aura bohaterskiego, męskiego zdystansowania i milczącego cierpiętnictwa) jednocześnie ustawili się w dość niefortunnej pozycji ? jako pełnych rezygnacji kuratorów porządku, który ich także zniewala.

Cóż, historia stara jak gwiazdozbiory: najpierw jest jakiś gówniany porządek, do którego ram próbujesz się dopasować, albowiem nie widzisz wokół siebie mniej gównianego. Jesteś wytrwały (kreatywny, elastyczny, użyteczny, czy jak tam to jeszcze teraz zwą), sztuka ci się udaje, wreszcie stajesz się składnikiem tego porządku, zaczynasz działać w jego granicach. Po jakimś czasie znika przymiotnik ?gówniany?, bo przecież ?tak jest?. ?Tak jest? staje się nowym opisem stanu rzeczy. Któregoś dnia przychodzi żółtodziób i mówi, że ten porządek wygląda raczej na gówniany. Poprawiasz go z politowaniem: ? ?Tak jest?.

Może rozsądniej byłoby jednak podejść do pieniądza zgodnie z jego naturą ? od strony, za przeproszeniem, ekonomicznej. Jeśli tak zrobimy, gest Malanowskiej zwróci po raz kolejny uwagę na pewną właściwość neoliberalnej ekonomii, na jej wielką, wręcz magiczną zdobycz i zdolność ? mianowicie całkowite zerwanie związku między wysiłkiem włożonym w pracę, a zapłatą za tę pracę. Efekty tego zerwania mogą być różne, ale w krańcowych przypadkach wyglądają mniej więcej tak: 1) Możesz dostać za dzień swojej pracy takie pieniądze, że większość ludzi nie zdołała ich zarobić nawet jeśli jakimś cudem będą zasuwać jeszcze pięć tysięcy lat. 2) Możesz też dostać za miesiąc swojej pracy tyle, że musiałbyś zamienić się w dżdżownicę-ascetkę, żeby jakoś przeżyć od pierwszego do pierwszego.

Te pierwsze przychody Peter Sloterdijk nazywa ?niezarobionym posiadaniem pieniądza?. Jest to każdy majątek, którego posiadanie ?nie stoi w żadnym stosunku do wysiłku podjętego w celu jego akumulacji?. Tych drugich Sloterdijk nie nazywa, ale możemy zrobić to sami, używając gotowej formuły ? jest to ?zarobiony brak posiadania pieniądza?. Nazwiemy nim taki stan nieposiadania, który ? i tu można powtórzyć opis bez żadnych zmian ? ?nie stoi w żadnym stosunku do wysiłku podjętego w celu jego akumulacji?. W pierwszym przypadku czynnik ?wysiłek? ma wartość bliską zera, w drugim wartość dodatnią. Dan Brown, autor światowych bestsellerów, jeden z tych, którzy za pisanie dostają kwoty w naszym pojęciu astronomiczne, w wywiadzie dla ?magazynu do czytania Książki? wyraża przekonanie, iż ?nasze społeczeństwo płaci za dużo autorom bestsellerów, za mało nauczycielom?. Wie, że dysproporcja jest tragikomiczna, choć oczywiście skwapliwie z niej korzysta. Ale też zdaje sobie z niej sprawę i mówi o tym bez skrępowania. Gdyby był pisarzem z TEGO kraju, być może spotkałby się z lawiną cudacznych komentarzy.

Mając już za sobą głowienie się nad tym, dlaczego nasza ciężka praca może przynieść symboliczne pieniądze, nie musimy, jak sądzę, wdawać się w przegląd tematów pobocznych, takich jak stare śpiewki o trudnej sytuacji na rynku księgarskim, perypetiach pośredników w handlu książką, ciężkim losie autorów okładek, redaktorów prowadzących, rozterkach właścicieli wydawnictw, czy wysokim współczynniku zachorowań na raka wśród kierowców dowożących książki do punktów sprzedaży (nazwa księgarnia chyba powoli przestaje funkcjonować).

Chociaż ? skoro dopiero co wspomnieliśmy o rozłączności aktu pracy z wynagrodzeniem ? wypadałoby przytoczyć jakiś adekwatny przykład z rodzimego poletka. Przez wiele lat na łamach ?Gazety Wyborczej? (wydanie sobotnie) ukazywała się rubryka z wierszem. Jednak autorzy (poetki, poeci) nie otrzymywali wynagrodzenia za publikację swoich tekstów. O ile dobrze pamiętam, wyjaśnienie tej zagadki było z grubsza takie: ?Wiersz będzie opublikowany w największym polskim dzienniku w nakładzie tylu a tylu setek tysięcy egzemplarzy. Czy nie jest to wystarczający zysk??. Argument stricte marketingowy, więc ekonomiczny. Dziwny w przypadku gazety, która zawsze tak dużą wagę przykładała do roli literatury w życiu osobniczym oraz społecznym (zwłaszcza roli poezji) i poświęcała jej na swoich łamach niemało miejsca. W przypadku poezji możemy mieć tutaj do czynienia, jak sądzę, z kłopotem dotyczącym jej wyceny. Czyli kłopot z wartością, a nawet ? o zgrozo ? z wartościami. Dla ?Gazety Wyborczej? poezja jest zapewne czymś bezcennym, wobec czego na planie ekonomicznym rodzi się zasadnicza trudność przełożenia tej bezcenności na gotówkę. Wynikiem jest brak gotówki do wypłaty, gdyż bezcenność to zbiór tak wielki, że umykający naszemu rozumieniu i zdolnościom wyobrażeniowym. Nie ma takich pieniędzy, pani kochana. Dla porządku dodajmy, że podobne praktyki niepłacenia za publikowaną poezję stosował ?Dziennik? w swoim dodatku ?Kultura?, kiedy ten ostatni nie był jeszcze załącznikiem do programu telewizyjnego. Natomiast płacił ?Przekrój?, kiedy przez kilka miesięcy rubryka z poezją odwiedzała jego łamy. To tyle jeśli chodzi o miniaturową historię rozumienia swoich powinności wobec pisarza w wydaniu mediów komercyjnych w TYM kraju. W przypadku ?Gazety Wyborczej? i ?Dziennika? pada na nas cień tego samego rozumowania ? sama publikacja jest zapłatą. Jeśli tak, to samo bycie pisarzem, poetą staje się pracą i zapłatą jednocześnie. W XVIII wieku chorej biedocie pozwalano trafiać do klinik, i tam, w zamian za pomoc medyczną, można było dokonywać na nich eksperymentów medycznych, by swoim ciałem ? skoro nie mieli innego majątku ? płacili za lekarskie usługi. Analogia może wydać się odległa, za to duch rozumowania podobny.

Lecz skąd brać pieniądze dla pisarzy? Ile należałoby sprzedać książek, aby ów pisarz, nawet źle opłacany przez wydawcę, łupiony przez pośrednika z siecią syfnie wyglądających ?salonów? sprzedaży, dał radę wyżyć na poziomie, czy ja wiem ? taksówkarza? Strzelam ? może trzydzieści tysięcy egzemplarzy? Trzy złote (zakładam skromnie, ale chyba trzy złote od książki wydawca mu da, nie jest przecież ten wydawca zimnym krokodylem?) razy 30 tysięcy daje 90 tysięcy rocznie. Minus podatki, ZUS-y, itp. Wygląda znośnie. Należałoby zatem znaleźć grono trzydziestu tysięcy Polaków, którzy kupiliby książkę literacką. Naturalnie nie każdą, ale przynajmniej taką, którą na przykład obdarzono nominacją do ?najważniejszej? nagrody literackiej w kraju.

Słyszałem, że się nie da. Po prostu nie ma tylu Polaków, którzy byliby w stanie to zrobić. Słyszałem, że ostatnia książka jakiegoś norweskiego pisarza (łącznie sześć tomów) sprzedała się w jego kraju w prawie 500 tysiącach egzemplarzy. Norwegia ma niewiele ponad 5 mln mieszkańców. Przeszło siedem razy mniej niż Polska. Słyszę od lat, że czytelnictwo w Polsce słabnie. Że jest już chyba na najniższym poziomie w Europie. W każdym razie, niewiele brakuje, by osiągnąć dno. Słyszałem, że Polacy mają to w genach. Słyszałem, że tego nie można mieć w genach. W takim razie ? istny cud. A może ? to też słyszałem ? chodzi o poziom kultury? W takim razie ? umarł w butach.

Co mówią analitycy, co mówią badacze? Nie ma zdecydowanie zarysowanych wniosków, nie ma w związku z tym sensownych i przywołujących ducha zmian pogodnych diagnoz.

A ekonomia łaknie dużej liczby udziałowców, żeby móc wprawić w ruch swoje mechanizmy. Nawet jeśli cały czas będzie istnieć niebezpieczeństwo, że zadziała też mechanizm ?zarobionego braku posiadania pieniądza?, to w warunkach zwiększonego popytu jest szansa, że proces ten będzie miał łagodniejszy przebieg. Jednak w zwiększenie liczby udziałowców w branży czytelniczej nikt już chyba nie wierzy.

Aczkolwiek ostatnio odnotowano jednoprocentowy wzrost wypożyczeń książek w TYM kraju, pierwszy tego typu wzrost od niepamiętnych lat. Minister Kultury ogłosił to własnoustnie, tak wielkie było to osiągnięcie w przestworze krajowej kultury. Jeden procent. I to wypożyczeń, nie kupna książek. Jeden procent. Coś na krawędzi błędu statystycznego. Co może znaczyć taki jednoprocentowy wzrost wypożyczeń? Że ktoś nie ma już pieniędzy na kupno książek i zaczyna je wypożyczać? Albo że nagle dzieciaki muszą więcej wypożyczać, ponieważ programy nauczania wymagają dostępu do większej ilości tytułów? Może. Może też znaczyć cokolwiek innego. Minister wybrał za wyjaśnienie odwrót od trendu spadkowego. Na giełdach finansowych taki ruch na linii wykresu nazywa się korektą. Drobna perturbacja na linii trendu, incydentalny ruch zwrotny, po którym wykres wróci do poprzedniego stanu.

Powróćmy jednak do pieniędzy, przecież one są tu najbardziej interesujące (nie ukrywam ? dla mnie tak). Liczby mówią nam, że w TYM kraju przepływ pieniędzy w kierunku pisarzy jest wstrzymany na podstawowym poziomie ? na poziomie ?produkcji? pieniędzy na ten cel. Niski poziom czytelnictwa nie pozwala ?produkować? pieniędzy dla autorów literatury. Beata Stasińska z wydawnictwa W.A.B. mówi, że w Niemczech też nie jest różowo, bo tylko około 10% procent pisarzy żyje z pisania. Czy wiemy, z jakim procentem mamy do czynienia w TYM kraju? Czy wartość ta wyrażona jest w procentach czy w promilach? Z braku potwierdzonych danych stawiam na promile.

Szukając statystyk, które pomogłyby mi zrozumieć, gdzie podziały się pieniądze na wypłaty dla pisarzy, znalazłem ciekawy wykres, zatytułowany: ?Przyczyny czytania książek w ostatnich 12 miesiącach?. Pochodził z roku bodaj 2005, ale, jak wiemy, z czytelnictwem jest coraz gorzej, więc ten i tak przedstawiał jakąś lepszą wersję obecnego świata. Na potrzeby statystyki zbadano trzech delikwentów: Polskę (P), Unię, starą 15-stkę (US) oraz Unię, nowi członkowie (UN).

Okazuje się, że Polaków bardziej niż inne nacje zapędza do czytania szkoła. Łącznie na lektury obowiązkowe i nieobowiązkowe mamy 53% (US 27,2%; UN 32,9%). Do czytania dobrze pobudza Polaka także praca: 21% (US 10,7%; UN 8,2%). Ale najciekawsza okazała się kategoria ?dla przyjemności?. Otóż dla przyjemności czyta zaledwie 26% rodaków (czytających, bo należy przypomnieć, że większość Polaków nie znajduje żadnych przyczyn, by czytać). Dla porównania: US 44,8%, a UN 37,6%. I co też wynika z powyższego, domorosły analityku? Nie ma sensu kombinować, wychodzi na to, że:

Polak nie czyta dla przyjemności ? Polak musi mieć w tym jakiś interes. Ewentualnie należy go do czytania zmusić. W tym względzie kieruje nim pragmatyzm lub ulega on przemocy.

To koda? Skąd. To tylko garść gruzu zebranego podczas przypadkowego spaceru wśród ruin. Szczerze mówiąc, za ruinami nie przepadam. Dużo lepiej wałęsać się w pobliżu luksusowych dzielnic, odizolowanych, strzeżonych osiedli mieszkaniowych czy nowoczesnych centrów szkoleniowych dla sfery biznesu. Tam hartuje się stal. Tam rodzi się nowy rodzaj czytelnictwa ? poza prawem liter, z obietnicą innej definicji odczytu. Gdzie literatura liczb nie sprawia takiej trudności i nie jest przedmiotem wyparcia.



Cezary Domarus