U Karpowicza dziś druga proza A. Wenglasza, który – mamy nadzieję – jeszcze sporo namiesza i spowoduje wiele żachnięć nie tylko we Wro, ale i poza cławiem. W tzw. zanadrzu mamy jeszcze co nieco. Póki co dajcie się rozjechać przez buldożer, gdyż ponoć to przeżycie nie do podrobienia
grze
***
Wydmy i wysokie rzęsy trawy.
Skojarzenie łapie za rękaw i ciągnie w ostatni dzień lata. Do Konwickiego. Na plażę. Z początku poza napisami, piaskiem i morzem nie ma nic, ale Konwicki sadza pewną kobietę między wysokimi rzęsami trawy. Każe jej przysnąć. Kobieta ma przyciasnawy strój kąpielowy i ten strój wżyna się jej w pachwiny, ale przysypia. Obraz zaciemnia się. Jest cięcie. A po cięciu się budzi. Gdy się budzi spostrzega przestraszonym wzrokiem mężczyznę. Mężczyzna siedzi koło spróchniałego kawałka kory i się jej przygląda. Nagle zamierają na dwie sekundy w tym wyjątkowym spojrzeniu, w którym mężczyzna przygląda się kobiecie, a ona się boi. On jednak nie chce zrobić jej krzywdy. On chce ją chronić. Uklepuje z piasku fortecę wokół jej ciała, ale ona wcale o to nie prosi. Konwicki każe mu płakać, a jej każe zdzielić go po gębie. Po upływie kilku tysięcy klatek mężczyzna zbliża się do kobiety, a gdy ona w końcu patrzy na niego już bez lęku, on się szeroko uśmiecha i wyrywa w stronę morza; tam gdzie przed momentem były jeszcze początkowe napisy. Zaczyna tonąć.
Lato jest czarno-białe. Lato ma trzydzieści pięć milimetrów szerokości. To wystarczająco dużo miejsca, żeby rozłożyć koc i zacząć się opalać. Nie ma jednak kolorów i nie ma zbędnych fragmentów narracji. Jest światło A., jest światło B. ? ich wzajemne przenikanie się cieniami. Słońce świeci, a gdy świeci to znaczy, że jest gorąco.
W miarę upływu czasu cienie stają się dłuższe i smutniejsze, i ona w końcu mówi, że wieczorem ma pociąg. W swoich szufladach ma zdjęcia i wcale nie chce niczego wymazywać z pamięci. Mówi zresztą niewiele albo tylko kiwa głową. Gdy buczące nad plażą myśliwce po raz kolejny przecinają niebo nad wydmami, to nie ma sposobu, żeby zapomniała.
Długie rzęsy wydmuchrzycy piaskowej uginają się od wiatru. Rzęsy wydmuchrzycy pokrywa cienka warstwa wosku, która chroni je przed zawieją, słońcem i solą. Kobieta musi wracać, a chłopak chlipie, żeby została.
Zostań, chodź pokażę ci miejsce, gdzie zbudujemy nasz dom.
Nie, muszę jechać.
Zostań, proszę.
Głupi jesteś.
Jego wola życia topnieje niczym wosk i spływając na piasek pozostawia ciemną grudkę.
U Konwickiego zbierają się niewidzialni widzowie. Pełno wokół śladów stóp. Jest tam student i żołnierz, muzykant i urzędnik, kochanek, polityk, dezerter i kobieta z szufladą pełną zdjęć. Ludzie oglądają, jak on wchodzi do wody i zaczyna tonąć, i jak ona biegnie go wyłowić, a potem próbuje ocucić. Ludzie jednak nie mogą dodać im sił. Patrzą, jak z nich opadają, a opadają niczym martwy naskórek ze spalonych pleców słońcem. Światło A. i światło B. ? jedyna oznaka woli życia to rumieńce na policzkach na czarno-białej taśmie. Wstyd kładzie się cieniem na resztkach chęci.
Piętnastego października dwa tysiące siódmego roku Bertrand Cantat wyszedł po czterech latach z więzienia w Tuluzie. Gdy szedł korytarzem, gumowe podeszwy jego adidasów skrzypiały przy każdym kroku. Posadzka podobna była do tych jak na izbach przyjęć ? podobne było też uczucie przy wychodzeniu. Wypuścili go za dobre sprawowanie. Winę za śmierć odkupił krochmaleniem, prasowaniem i składaniem koszul w kostkę. Koszule były mu wdzięczne i prokurator uległ. Rozpatrując podanie o warunkowe zwolnienie podszedł do okna, a ostre powietrze Pirenei pocięło go od środka, pozwoliło upuścić nadmiar miażdżycy. Żyły były bardziej przewiewne. Zrobiło się więcej miejsca i Bertrand wykorzystał sytuację. Z kartonowego depozytu odebrał obrączkę, gitarę i skórzany pasek ze śladami chromosomów.
Tego popołudnia minął tysiąc czterysta osiemdziesiąty piąty dzień śmierci Marie Trintignant. Od prawie półtora tysiąca dni francuska prasa pisała już o niej tylko w czasie passé. Śmierć zabrała jej trzeci wymiar, w którym Marie mogła smarować się kremami uv, opalać plecy, wyjeżdżać za miasto albo mieć wypadki na rowerze. Śmierć pozostawiła jedynie wymiar drugi: na zakurzonych szpulach albo na nośnikach dvd ? na filmach, w których Marie występowała. Jej aktorska kariera skończyła się z chwilą, gdy podczas kłótni w hotelowym pokoju Bertrand popchnął ją, a jej głowa uderzyła o żeberko kaloryfera. Pomiędzy Bertrandem a Marie stała pufa. Marie potknęła się o nią, ale pufa wiedziała, że cała wina leżała po stronie metaamfetaminy w żyłach Bertranda.
Litewski Domina Plaza Hotel znajdował się przy ulicy Didzioji 1. Marie przyjechała do Wilna dla Colette, w którą się miała wcielić, w którą miała wejść albo której miała się oddać. Bertrand przyjechał dla Marie, której imieniem chciał zastępować wszystkie zaimki w swoich tekstach. Colette była francuską powieściopisarką pierwszej połowy XX wieku, Bertrand liderem rockowego zespołu, a ulica Didzioji była długa. W jej północnym odcinku lekko wyginała się w lewo. Próbowała sięgnąć zielonego parku i sięgnęła, a zdziwione jej widokiem drzewa pochylały się nad nią. Gdy Marie wychodziła rankiem z hotelu jej twarz ogrzewało słońce. Mrużąc oczy dostrzegała błyszczący w oddali dach cerkwi Spaskiej. Gdy odwracała głowę w bok, ku południu, zdumiewała się widokiem nadlatujących znad żydowskiego getta dybuków. Po przeciwnej zaś stronie wznosiła się stara synagoga, a nieopodal pałac Radziwiłłów. Bertrand widział tylko Marie. Uczucia, które nim targały pełne były żądzy i metaamfetaminy, a według Colette błąd to zło, które popełnia się bez przyjemności.
Zanim Bertrand przyjechał do Wilna, jakby coś przeczuł i pisał w nowym tekście, że jego dłonie to karabiny. Karabiny-sowy albo karabiny jak ziemia, jak grunt ? chłodne. Pod trawami przewrażliwione wszelkim drganiem i podskórnym buczeniem. Późną nocą, która kazała się wyspowiadać Bertrand pociągał za słowa. Słowa pociągały Bertranda ? a inne, były poza wyrazami doznania. Ogień miał powrócić do ziemi ? pieszczoty do kieszeni w piżamie. Karabiny, karabiny, karabiny.
Byłem poza nimi. Byłem poza karabinami, Marie i Bertrandem. Bez amunicji. Narracyjnie poprawny, ale samotny. Czasem przybierałem wybałuszone spojrzenie sowy i każdej nocy ich podglądałem. W dzień zaś udawałem, że śpię. Próbowałem zamknąć ich w kadrze ? w świetle A., w świetle B. Cienie wchodziły na siebie jak spragnione ssaki i pocierały się wywołując wyładowania elektrostatyczne, od których jeżyły się im włosy. A włosy jeżyły się tak mocno, że można było kłaść na nich jabłka.
Marie i Bertrand siedzieli przed hotelem na huśtawce, która przypominała myślnik ? machając nogami kręcili powietrze i myśleli, żeby zostać w Wilnie, żeby zbudować tu dom. Czasem zamierali na dwie sekundy w tym wyjątkowym spojrzeniu, w którym kobieta i mężczyzna planują wybudować dom. Przebrany za żabę i z kamerą u boku chowałem się pod myślnikiem i podglądałem zgrabne łydki Marie opięte w pończochy samonośne. Bertrand miał gumowe podeszwy adidasów i rozwiązane sznurówki. Chciałem owinąć nimi kostki Marie, tak żeby wstając wpadła w moje ramiona i żeby Bertrand zdzielił mnie po gębie. Gęba mogłaby mi napuchnąć i byłaby większa niż zazwyczaj. Widziane od dołu ich głowy także wydawały się być większe. Głowy, bo nie twarze. Twarzy pod światło słońca nie było widać. Promienie zaciemniały figury, a głowy były dwoma gazowymi planetami, przez które przelatywały czasem gołębie. Ptaki ? białe albo czarne, jabłka na włosach były albo ich nie było. Światło A. i światło B., i rumieńce na moich policzkach, ale lato czarno-białe.
Będąc urodzonym w chińskim roku tchórza, większość namiętności przeżywam w wyobraźni. We wstydzie. Jestem sową, żabą, spragnionym ssakiem ? narracyjnie poprawny, ale samotny. Przepisuję się imionami i zamieram z nimi w tym wyjątkowym spojrzeniu, w którym mężczyzna przepisuje się cudzymi imionami. Smaruję się kremami uv i miewam wypadki na rowerze. Napycham żyły metaamfetaminą i poddaję się żądzy. Każę sobie wyjść rankiem przed hotel na Didzioji i zmrużyć oczy widokiem błyszczącego dachu cerkwi Spaskiej, bo dach cerkwi Spaskiej błyszczy w słońcu tak bardzo, że aż mrużę oczy.
I gdyby nie krem uv to twarz by mi spłonęła. Ciekawe czy jak płonie twarz to widzi się te płomienie, czy się nie widzi? Dobrze, że są przynajmniej te migające cienie od getta, bo gdyby nie cienie, to pewnie cała bym się już od tego światła zajęła. Wiem, mówili mi, że lato w Wilnie jest gorące i podobnie jak u Bertranda znaleźć tu można pałace innych dni, chociażby jak ten Radziwiłłów. Tam jest teraz galeria sztuki nowoczesnej z instalacją wielkiego skórzanego paska i z wydziurzonymi chromosomami. To też z tekstu Bertranda. Chromosomy układają się w mapę drogi mlecznej i można przez nią przelecieć zwykłą taksówką. Dużo wszędzie Bertranda jest. Te pończochy samonośne też od Bertranda. Musiałabym mieć chyba wypadek na rowerze, żeby mi oczko poszło i wtedy je zdjąć, bo zdjąć ot tak to szkoda, bo to od niego. On chce, żebym została jakimś superzaimkiem co zastąpi jego refreny i zwrotki. Ale na razie Colette! Całą mną! Nawet jak idę ulicą, drzewa się pochylają, bo zdziwione, że niby Colette. Trzydzieści pięć milimetrów taśmy to dość miejsca, żebym zmieściła się w niej i ja, i ona. Prawie ta sama osoba, jednak od upału czasem makijaż się zmywa. Dobrze, że chociaż są na planie te chłodne soki z litewskich jabłek. Z cateringu są, ale jabłka z sadów, prosto od jeży. To fantastyczne, jak jeże żyją w symbiozie z ludźmi i chodzą po planie z tymi jabłkami. Gdybym była jeżem to też bym je nosiła. Mogłabym Bertrandowi przynieść. Jestem tak naelektryzowana, że chciałabym spróbować postawić sobie jedno na włosach. Zbyt wiele jest w tym wszystkim przyjemności. Mogłabym powtarzać każdą scenę tak długo, żeby wrosła w rzeczywistość. Wyobrażam sobie, że są piękne rośliny, na przykład te jaskrawe miłki i ja je zasadzam, a tuż pod ziemią jest cement i one w niego wrastają, i wcale nie umierają, i wiatr ich nigdy nie porwie. Będą tak do końca Wilna.
Wydmy i wysokie rzęsy trawy. W najsłynniejszym teledysku swojego zespołu Bertrand pokazał Marie dziką plażę:
Jest małym chłopcem i ze swoją matką wchodzą na wydmy. Ona niesie kosz pełen pikniku i koc, a on z szeroko rozłożonymi ramionami biega po plaży. Chłopiec nie widział dotąd takiej ilości piasku. Piasek nie widział dotąd chłopca. Taka ilość piasku mogłaby zasypać na przykład niedobry Iran. Mały Bertrand podbiega z powrotem do mamy, a ona z koszyka wyjmuje wiaderko i łopatkę. Bertrand rzuca się jej na szyję i zatrzymują się na dwie sekundy w tym wyjątkowym spojrzeniu, w którym synek dziękuje swojej matce za niedzielny piknik na plaży. Wypełniony endorfinami wyrywa w stronę wydm. Mama spogląda za nim. Ma bujne czarne włosy i pełne piersi. Gdy zaczyna czytać książkę, Bertrand zaczyna budowę zamku. Chłopiec czuje jednak na sobie czyjeś spojrzenie. Wstaje z kolan i widzi, jak błyszczące morze mu się przygląda. Zatrzymują się na dwie sekundy w tej wyjątkowej wymianie spojrzeń, w której wielkie morze przygląda się małemu chłopcu. Bertrand wraca do kopania i z każdym kolejnym wiaderkiem osuwa się w głąb dołu. Piasek go wciąga. Mama zerka od czasu do czasu za synkiem, a gdy go nie widzi, idzie w stronę dołu, a coraz silniejszy wiatr zawiewa jej włosy na oczy. Wreszcie pochyla się nad Bertrandem. Uśmiecha się. Mały Bertrand odpowiada jej równie szerokim uśmiechem. Jednak chłopiec nosi w sobie lęk przyszłych dni i wydaje się widzieć już tylko ciemne kontury swojej mamy na szarym tle nieba. Wiatr rozwiewa jej bujne czarne włosy. Bujne czarne włosy zasłaniają jej twarz. Mama upewniwszy się, że chłopcu nic złego się nie dzieje, wraca na koc. Gdy zaś wraca, Bertrand wygląda za nią i piasek porywany przez wiatr wydaje się sprawiać, że mama odchodząc znika. Wysokie rzęsy traw bujają na wietrze. Bertrand już prawie kończy budowę piaskowego zamku. Widok tego pałacu z oddali uspokaja mamę i odłożywszy książkę zasypia. Bertrand uklepuje ostatnie mury, wygładza fosę, a niebo zaczynają zasłaniać chmury. Przetaczają się nad plażą, nad wydmami, nad rzęsami trawy. Są czarne. Wydaje się to być złym snem, ale wiatr nagle porywa kosz i koc. Mama Bertranda budzi się. Zaczyna za nim wołać, lecz jej głos rozbija się o wiatr. Czołga się w kierunku zamku, ale wiatr rozbija pałac. Ziarna piasku północnej wieży sypią jej się do oczu. Bertrand także głośno krzyczy. Pomimo, że się nie słyszą, intuicja zbliża ich do siebie. I gdy Bertrand jest na wyciągnięcie ręki, mamę porywa wiatr i znika. A gdy się w końcu rozpogadza, Bertrand podchodzi na brzeg morza i spogląda ku niebu ? w miejsce gdzie przed momentem była czerń.
To był ostatni dzień lata. Mama Bertranda rozsypała się w piasku.
We zwrotkach tej piosenki, którą ponosi wiatr, Bertrand Cantat nie bał się jednak drogi. Rozwinął ją przed sobą. Droga miała barwę mleka, a w jej północnym odcinku lekko odchylała się w lewo ? ku Litwie. Miały tam być pałace innych dni. Miał być wspólny dom. A wiadomość o Wilnie Bertrand miał zanieść Wielkiej Niedźwiedzicy. Wsiadł do taksówki i po śladach chromosomów poleciał na wschód. Mijał po drodze malajskie mity, w których Słońce goni księżyc. Za plecami pozostawiał płonący kosmos, a gdy znów patrzył w lusterko, on już nie płonął, a gdy znów w nie zerkał ? płonął na nowo. Bertrand sprawdzał na skórzanym pasku, czy nie zbacza z drogi. W podręcznej torbie wiózł dla Marie pończochy samonośne. Miał zabrać ją w dół swojego cienia. Miał zabrać też Colette.
Marie, mam dla ciebie pończochy samonośne. W takich cię chcę. Masz w nich być. Masz mieć dla mnie więcej czasu. Musisz mieć. Musisz pamiętać, że jesteś moja. To banalne, ale masz być moja. Jeśli tak mówię to znaczy, że w twojej głowie mam być cały czas. A cały czas musisz mieć pończochy. Wiozłem ci je całą drogę i pisaniu po drodze dałem tytuł En route pour la joie. Nie boję się drogi, a jeśli się nie boję, to znaczy, że prowadzi ona ku radości. Nawet jeśli jest ktoś, kto wylewa cement pod rośliny, to nieważne. Weź pomyśl, że to dla radości, bo w żyłach jest buzowanie i to jest radość. Marie, musisz dać sobie pokazać to, czym jest radość. Masz dziś nie jechać do Colette. Masz zostać. Pokażę ci nasz dom.
Nie Bertrand, muszę jechać.
Zostań.
Głupi jesteś.
Wydmy i wysokie rzęsy trawy: będąc urodzonym w chińskim roku tchórza przepisuję się cudzymi imionami. Ona ma pończochy samonośne. On metaamfetaminę. Pojawiam się w kadrze. W ich ostatnim wspólnym dniu lata. Bertrand zaczyna wciągać Marie w dół swojego cienia. Ona próbuje mu się wyrwać, ale on ją zatrzymuje i zamierają na dwie sekundy, w tym wyjątkowym spojrzeniu, w którym kobieta próbuje wyrwać się mężczyźnie, a on ją przytrzymuje. Jestem A. Jestem B.
Wyrywam mu się.
Biegnę za nią.
Uciekam w róg pokoju.
Krzyczę do niej.
Zasłaniam sobie przed nim uszy.
Dopadam ją.
Dopada mnie.
Łapię ją za ramiona i wytrząsam z niej przeprosiny.
Błagam, żeby przestał.
Nie przestaję.
Sama zaczynam krzyczeć.
Przytrzymuję ją.
Czuję, że rwą się moje pończochy.
Wyrzucę ją przez okno.
Widzę błyszczący dach cerkwi spaskiej.
Albo ją uderzę.
Lecą już do mnie dybuki znad getta.
Wytrząsnę ze środka Colette.
Popycha mnie na pufę.
Czuję jak buzuje we mnie metaamfetamina.
Pufa wie, że ona niewinna.
Ponosi mnie.
Upadając widzę, jak drzewa zdziwione moim widokiem, pochylają się w moją stronę.
***
Z krwi Adonisa wyrasta miłek wiosenny. Miłek wpuszcza korzenie w ziemię i przenika przez cement. Należy do podkrólestwa naczyniowych, do rodziny jaskrowatych. Rodzina jaskrowatych wspomina greckiego młodzieńca smutnym trzepotaniem jaskrawych płatków na wietrze, a z każdym kolejnym nadejściem wiosny Afrodyta czeka na Adonisa.
Mit o Adonisie to historia o tym, jak kobieta prosi, a mężczyzna nie słucha. Afrodyta błaga kochanka, żeby nie polował na dziką zwierzynę, żeby nie szedł, prosi żeby został, że pokaże mu miejsce gdzie wybudują dom, ale on ją odpycha, i odchodząc mówi, że głupia jesteś, a potem ginie rozszarpany przez dzika.
Pierwszego kwietnia dwa tysiące dziewiątego roku Ian Tomlinson wraca z pracy i zostaje uderzony pałą przez londyńskiego policjanta. Policjant bierze go za jednego z alterglobalistów, którzy zjechali na G20. Policjant bierze zamach i uderza go w nogi. Ian upada. Chwilę potem dostaje ataku serca. I umiera. Ian okazuje się być dostarczycielem gazet, a policjant Buldożerem.
Buldożer jest przesunięciem śmierci w jej bezcelowość. Jest złem człowieka i błędem boga popełnianymi bez przyjemności. Buldożer ryje ziemię. Mieli ją w pysku i wypluwa. Przesuwa cement pod roślinami, ale po co? Mit o bezmyślnej spycharce pojawia się przy okazji narodzin martwego dziecka sąsiadów spod czwórki, pojawia się w wierzeniach bezdomnych z podwałbrzyskich biedaszybów, jest duchem sytuacji, w której Bertrand szturcha Marie.
Opowiadanie pierwotnie opublikowane w „Lampie” nr 5 (2009).
Aleksander Wenglasz – ur. 1981 r. Publikacje: ?Odra?, ?FA-art.? , ?Lampa?. Absolwent Podyplomowego Studium Wydawniczego na Uniwersytecie Wrocławskim. Współzałożyciel pierwszego ogólnopolskiego fanzina „OnFire” poświęconego twórczości Nicka Cave?a i Einstuerzende Neubauten. Współpracownik internetowego projektu Hoombug ? Relatywnie. Zwycięzca konkursu na opowiadanie w ramach IV Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.