Wejście bez pytania. Wejście prosto w usta. Koniuszek układa się na języku albo drapie w podniebienie. Czasem drapie tak, że się zbiera: kapitalnie bezwarunkowy odruch, podchodzący żółcią po niedzielnym rosole przy stole. Bez pytania wejście, ale w odpowiedzi z okrągłym ?O? ? z oczami rozszerzonymi w obawie albo zobojętnieniu. Niech koniuszek smakuje jak skóra ze stali ? a skóra niech się zjeży i włos postawi na sztorc. Niechby nawet pod trzeci migdałek dochodził, niech na migdale usiądzie mucha z koniuszka lufy i niech pistolet wystrzeli. Zrób śmierci dobrze z widokiem na jej pępek.
Jeremi przemówi dziś w klasie.
Ojciec zlewał to, że matkę nie obchodziło. Matka miała listonosza, z którym odjeżdżała na jeźdźca, a ojciec miał telewizor. Telewizor przyprowadzał panienki. Telewizor podnosił mu podatki. Matka na jeźdźca ? ojciec na pilota. Hippicznie ? telepatycznie. Bez słów ? jedynie z pełnym nienawiści migającym kursorem w oczach. Ojciec wzrokiem przesuwał matkę w kąt, a matka siłą woli wyginała widelce. Pokrzywione końce jak palce powyginane artretyzmem, których po śmierci już się nie prostuje. Pozagrobowe życie między salonem a kuchnią. Duchy czasów past continuous, latające talerze i telepatycznie pobrzmiewające, wynoś się sprzed telewizora ty suko. Paranormalne stosunki rodzinne.
Jeremi przewidywał przyszłość. Future simple to samochód do crash-testu, rodzice to lalki do crash-testu. W zwolnionym tempie głowa ojca odbija się od poduszki powietrznej, a w matkę wbija się prawa wycieraczka.
Jeremi rysował górskie szczyty. Górskie szczyty do wdrapywania się. Stał na ich wierzchołku. Zwrócony do cytrynowego słońca, z ramionami wyrzuconymi w kształt litery V, niby że zwycięstwo, ale w swoim jasnowidzeniu do końca życia będzie sikał nocami w prześcieradło. U podnóży gór leżeli umarli w kałużach krwi koloru kasztanowego i wyglądali jak lawa. Stałą niezmienną każdej przyszłości jest śmierć.
Jeremi przemówi dziś w klasie.
Lekcje zapominania. Lekcje wycierania tablicy. Gówniarze z ostatniej ławki wołali ty debilu, idioto, ale w oczy się bali. Jeremi uczył się nie pamiętać: dodatkowe zajęcia, prace społeczne po godzinach, kółka zainteresowań śmiercią. Modlitwa nieszkodliwej amerykańskiej stonki do świętej flagi o pięćdziesiąty pierwszy stan lotny, w którym się rozpierzchnie. Bezzapachowo rozpierzchnie, bez zapachu teen spirit odejdzie w chmurę, tymczasem idź namoczyć gąbkę ty debilu, idioto.
Zgrzytał zębami, a pod żebrami wyżerała go żałość ? aby tylko zapomnieć. Jeremi próbował zapomnieć, próbował wymazać to z tablicy. Udawał, że niby z piszącej kredy pada śnieg. Już w trakcie pisania wyrazy się obsypywały, opuszki palców marzły, wydychane powietrze przypominało dym. Próbował nie myśleć, że patrzą na plecy, że widzą niewyprasowaną koszulę.
Na bocznych skrzydłach tablicy wisiały dwie powiększone nagie foty Jeremiego. Jak dwa rentgeny kompleksu krzywych kolan i zbyt głębokiego cięcia z obrzezania. Sny o wstydzie są prorocze. Jeremi próbował nie myśleć, choć wiedział, że dziewczęta-kicie muszą cieszyć się ze swych zdrowych chłopców, że ocierać się będą grzbietem o ich nogawki. Zdrowi chłopcy zdobędą trzecią bazę, a kicie zgłoszą się na pogotowie aborcyjne. Nie urodzą się paranormalne dzieci z pokrzywionymi kończynami i z religią na chuju.
Jeremi miał przemówić dziś w klasie.
Siedziałem w pierwszej ławce. Z uśmiechem po ortodoncie. Jeremi dociskał kredę do tablicy, że aż padał śnieg. Temat lekcji to: cienka granica pomiędzy ty a ty debilu, idioto. Jeremi źle napisał debilu. Może opuszki palców były zbyt zimne albo dym z ust zaszczypał go w oczy. Na dwóch wielkich fotach zawieszonych obok tablicy pojawiły się łzy i zadrżały kolana. Może gdyby wykorzystał nieprzygotowanie siedziałby w ławce. Z tyłu. Bezzapachowo.
Świecił przede mną obraz telewizyjny: Jeremi przy tablicy-granicy, z wyciągniętym z rękawa prawym nadgarstkiem, z wypisanym na nadgarstku dośmiertnym pamiętaniem o chwilach zagubienia i kilku przyjemnościach. Z tylnych ławek kreska wyglądała jak siwa bransoleta, ale przybliżając się do ekranu widziałem wyraźnie ? żyletka. W telewizyjnym obrazie zaczynał się dokument z self-egzekucji amerykańskiej stonki.
Klasa wypełniona była po brzegi. Ze szkolnego radiowęzła głos dyrektora oznajmił, że dzisiejszy program nie jest nowy, widzieliście to już wiele razy, narodziny, śmierć, resztę możecie sobie dopowiedzieć, a ty debilu, idioto, popraw debilu. Wybuchły brawa. Jedna z dziewcząt z dorysowanymi kocimi wąsami wzięła kwiaty i wyszła. Jeremi w tym czasie zrobił siku w spodnie.
W sposób telepatyczny podpowiadałem mu, żeby poszedł namoczyć gąbkę, żeby wytarł debilu. Cała klasa wyciągnęła palce w stronę debilu, cała klasa z początku telepatycznie, z zaciśniętymi powiekami, ze zmarszczonymi czołami, ale po chwili słychać było szmer, w szmerze szepty, które szybko przeszły w skandowanie: NA-MOCZ GĄ-BKĘ! NA-MOCZ GĄ-BKĘ!
Musiałem uderzyć pięścią o blat ławki, żeby obraz znów zaskoczył. Przez chwilę, nie widziałem Jeremiego albo widziałem go w poziomych paskach, i to jak obraz wraz z nim przeskakiwał. Program nie był nowy, ale że na żywo, nawet najgłośniejsze skandowanie nie miało prawa psuć transmisji. Znów go widziałem. Stał jak stał: śnieg, dym, bransoleta. Nauczycielka powiedziała: idź namoczyć gąbkę Jeremi.
Kilka dziewcząt połknęło pigułkę gwałtu, żeby nie pamiętać tego, co się za chwilę stanie, żeby na ich kocich sylwetkach nie pozostały żadne szramy. Zdrowi chłopcy zaczęli wydzielać jeszcze więcej łojotoku. Nauczycielka przysunęła biust do biurka. Patrzyłem na tylną ścianę klasy, na płótno z tekstem amazing grace.
Obudziliśmy lwa. Królewskiego ssaka z amerykańskiej stonki. Przewijając taśmę do tyłu, widzieliśmy, jak wychodząc Jeremi stanął na tylnych łapach i zaryczał. Przewijając ponownie, słyszeliśmy ryk jak z obdzierania ze skóry. Przewinęliśmy raz jeszcze. I jeszcze. Aż ryk już bez przewijania zawisł w powietrzu i trwał. Król Jeremi zdobędzie klasę. Król Jeremi przemówi dziś w klasie.
Siedziałem w pierwszej ławce myśląc o śmierci. O cyrkowych zwierzętach podtruwanych przez całe życie cukrową watą. O zamieszczonym w szkolnej gazetce wywiadzie z cmentarnymi robakami. O amputowanych kończynach, które idą na recykling genetyczny, aby zmartwychwstać, potem jako samożyjące ręce albo stopy. O okrągłym ?O?, w które można włożyć jak rozwarte usta ? o śmierci z widokiem na jej pępek.
Otworzyły się drzwi. Zapadła cisza. Jeremi wszedł do klasy. Jeremi ? zaczęła nauczycielka ? czy przyniosłeś namoczoną gąbkę? Jeremi podszedł bliżej, stanął w równej odległości od biurka nauczycielki i mojej ławki. Obrócił się przodem do klasy. Wziął głęboki oddech i powiedział: mam to po co naprawdę wyszedłem.
Z kieszeni spodni wyjął pistolet i włożył go sobie w usta.
Koniuszek lufy ułożył się na języku albo drapał go w podniebienie na kapitalnie bezwarunkowy odruch.
Oczy rozszerzone w obawie i zobojętnieniu.
Koniuszek jak skóra ze stali.
Prawie pod trzeci migdałek.
Jeremi przemówił dziś w klasie.
Wstałem, wziąłem gąbkę i wymazałem debilu krwią, która po strzale zalała tablicę.
Aleksander Wenglasz
Ten tekst ukazał się w katalogu ubiegłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.
Podobało się? Inne prozy Wenglasza u Karpowicza: Ceaucescu, Ceaucescu i Adonis i Buldożer.