Zagadka morderstwa na lotnisku Heathrow
Lubię Toma Waitsa
Profesor Hausmann przez trzydzieści lat badał fenomen
ludzkiej pamięci; zbierał podarte mapy, prastare techniki
nawigacji na otwartych wodach. Widywano go w prosektoriach;
osłonięty od śnieżnych zamieci drobiazgowo analizował
ślady świata. Nikt nie wiedział co naprawdę chodzi mu po głowie
– naiwne wiosny rozlepiały liście na milionach gałęzi, a złośliwe
jesienie farbowały je, zrywały, rzucały w kałuże. O drożdżówce
i lurowatej kawie profesor Hausmann kiwał korpusem na setkach
seansów hipnotycznych. To już nie były żarty. Lubił się przechadzać
o zmroku ulicami miasta ukrzyżowany cieniami wielu lamp
w rozmaite konfiguracje. Lecz w trzydziestym pierwszym roku kariery
naukowej niespodziewanie zwariował. Krytycznego dnia wybiegł
z gabinetu nagi – dyndającym przyrodzeniem zaatakował kolejkę
przed gabinetem laryngologa. Potem na ulicy zaczął skakać
po zakorkowanych karoseriach. Huczało. Schwytany, obezwładniony
i umieszczony w domu wariatów popadł w otępienie. Jego oczy
nic nie mówiły, a usta ślepo otwarte przypominały skalny tunel
na granicy Francji i Szwajcarii. Po miesiącu miał sen; oto szedł
słoneczną aleją wielkiego miasta mijając piękne mulatki i zwinnych
Latynosów, którzy pozdrawiali go głośnymi, zalotnymi okrzykami.
Kolor ich skór był tak ciepły, że kwiaty na głowach kamiennych lwów
rozkwitały tryskając pyłkiem prosto w wyprężone słupki. Pod wpływem
tego snu profesor Hausmann odzyskał rozum i postanowił resztę życia
spędzić na morzu. Wędrował odtąd po świecie jako lekarz okrętowy
za bardzo konkretne pieniądze. Ale nadal nikt nie wiedział, co naprawdę
ukrywa pod powiekami. Od dnia gdy mi to opowiedziałaś, próbuję
sklecić te wirujące skrawki w jakąś logiczną całość. A co do Waitsa,
to jasne, że lubię. A najbardziej tango till they’re sore.
Jestem kowbojem
jestem kowbojem, samotnym rewolwerowcem,
na srokatej klaczy znikam w oddali, na szczudłach
deszczu peleryna moja jak wrona łopoce w ciemności,
a potem z oddali milczący po dniach wracam,
a za mną smuga żółtego pyłu nad suchymi
garbami skalnej płaskodali
niech cię nie zwiedzie szary krawat
rzędy segregatorów i że właśnie odbieram
faks albo zszywam świeże wydruki
prawda jest taka, że kowbojem jestem, że krążę
po wężowych ugorach Montany w przepoconym
kapeluszu i czasem owszem odwiedzam rancza, saloony,
ale noce spędzać mam zwyczaj przy ognisku pod gołym
księżycem, zanurzony po uszy w belcanto kojotów,
które wicher nad prerią rozkręca jak lasso
Chyba Marcelina
Jej sypialnia jest wielkim czystym uchem, a ona –
jedynym kawałkiem woskowiny, który tam
znajdziesz. Siedzi w bujanym fotelu i liczy dni,
które upłynęły od śmierci kanarka. Ojciec
odwiedził ją wtedy ostatni raz i był bardzo przejęty.
Potem pogrążył się na zawsze – w interesach.
Klatka wciąż stoi otwarta… Nie pamiętam nawet jej
imienia: Matylda czy Marcelina? Ona nie zwraca uwagi
na gości. Zbiera świat po kawałku, jak rozbitą szklankę.
Marcelina, a może Monika? Dzisiaj rano zadzwoniła,
żeby mi powiedzieć, że słońce jest zawsze górą,
jak wielki superwizor, a dołem suną brzuchate
konie z jaskiniowych malowideł. Nie wiem o co jej
chodziło. Powiedziałem: „Czyżby?”, a ona się rozpłakała.
Nie miałem nic złego na myśli. Wiem, że mieszka piętro
wyżej; wieczorem wychodzi na balkon i cicho śpiewa.
Dzieci skandują, przedrzeźniają, śmieją się na schodach.
Jej kanarek jest teraz kotem i ziewa jak Wezuwiusz.
Zagadka morderstwa na lotnisku Heathrow
od kiedy utraciłem wiarę
w bliskie spotkanie trzeciego stopnia
i że oni pomogą nam rozwiązać nabrzmiałe
problemy tego nieszczęsnego świata –
popadłem w depresję
nic mi się już nie kojarzy dobrze
mój lekarz zachwala skandalicznie drogie
francuskie leki ale ja nie zamierzam poddać się
tak łatwo nabrać ochoty do życia tylko dlatego
że jemu został niecały rok do emerytury
coś dziwnego dzieje się ze światem
rodzi się coraz więcej dwugłowych cieląt
jabłka mają smak gruszek gruszki śliwek
mężczyźni stają się kobietami a kobiety idą pod nóż
aby stać się lalkami Barbie i wznosić las
sterowanych erekcji w spodniach telewidzów
wszystko co kochałem wychodzi z obiegu
zmienia właściciela lub po prostu umiera
młode pokolenia przychodzą jak ekipy
remontowe burzą ściany poszerzają ulice
w końcu i mnie poddadzą recyklingowi
z moich paznokci u nóg zrobią otwieracze
do konserw z moich rozczochranych brwi
materace dla chomików a z bezgranicznego
rozczarowania życiem farbkę do barwienia
wszystkiego na czarno
może pewnego dnia kupię te francuskie leki
otworzę okna zacznę czytać kryminały
popatrzę z boku jak żylaste niebo zapala
nad światem długie błyskawice – bezbronny
niczym odwłok motyla
Rico
w naszej kuchni mieszka delfin.
ma na imię Rico. był kiedyś królem delfinów,
mieszkał w morzu – ale teraz jest mu o niebo lepiej.
w kuchni nie ma sztormów, kutrów rybackich, ani kraks,
a lodówka prawie zawsze pełna. rano Rico kontempluje
wschód słońca nad dachem pobliskiej hurtowni;
po południu słucha krzyków i śmiechu chłopaków
kopiących piłkę na asfaltowym przyszkolnym boisku –
z larum szarżujących spanieli w tle. tylko nocą
przypływa potworna murena, której głos przypomina
pisk opon i Rico przerażony chowa się za zmywarką
do naczyń. ale cóż warte byłoby życie bez odrobiny
grozy? Rico nonszalancko sikał dzisiaj
w przedpokoju rysując strużką moczu mamuta
na boazerii. spierałem się z Konstantinem całe
popołudnie czy to mamut, czy raczej palma daktylowa.
potem długo, długo nic.
tamten wypadek – gdzieś pod Sochaczewem.
Jarosław Moser
Aby uzyskać poezję, nie wystarczy podzielić prozy na wersy. Choćby proza była fantazyjna, fajna, a nawet fantastyczna.